czwartek, 3 lipca 2025

Przedsmak podróży

    Wolność. Tak mógłbym podsumować naszą tegoroczną przygodę. Wyprawę, której każdy dzień był czymś niesamowitym. Do tego stopnia, że ledwie kilka dni po powrocie sprawia wrażenie nagle urwanego snu, czy jakiegoś rodzaju urojenia. W rzeczywistości zakotwiczona dla mnie jest jedynie przez zdjęcia i skrzypiące jeszcze zawieszenie auta.


    Planowałem już wiele rzeczy. Dalekie przeprowadzki, zwroty w edukacji i zatrudnieniu, krótsze i dłuższe wypady po górach i lasach.
Najważniejsze co z tych planów wyniosłem to fakt, że im bardziej są szczegółowe, tym większa szansa, że nie dojdą do skutku, a próby naginania się w ich kierunku, za każdym razem wiążą się z pewnego rodzaju autotorturą. Stąd też bardzo przypadło mi do gustu luźne założenie naszej tegorocznej wyprawy.
    
    Początkowo naszym głównym celem była wycieczka autami po Czarnogórze, gdzie bardzo chcieliśmy posmakować offroadu w nieco mniej restrykcyjnej formie. Zwiedzić górskie drogi, nocować przy dzikich rzekach i jeziorach, podziwiać tamtejszą roślinność, a nawet dotrzeć do Adriatyku i spędzić kilka dni mocząc się w ciepłej, śródziemnej wodzie. A to wszystko zamknąć mieliśmy w dziewięciu dniach urlopu.
    Szybko jednak poczuliśmy pewnego rodzaju męczeństwo związane z taką trasą, także druga iteracja planu zakładała już przygodę od samego początku. Ot tak, żeby nie galopować na złamanie karku półtorej tysiąca kilometrów zanim zrobi się interesująco.
Tak do Czarnogóry doszła jeszcze Rumunia, Serbia i trochę Chorwacji, a nawet przystanek w Beskidach. W dalszym ciągu mieściliśmy się w 9 dniach i ten wariant pozostał z nami na dłużej.

    W międzyczasie podjęliśmy kwestie techniczne i organizacyjne. Ubezpieczenie grupowe, kontakty na wypadek skrajnie nieprzychylnych wydarzeń oraz komunikacja, kiedy już znajdziemy się poza zbawiennym wpływem rodzimych sieci komórkowych.
    Do błyskawicznego kontaktu w ramach naszego mini konwoju posłużyły dwa radyjka PMR. Po jednym na każdy samochód. Ich baterie już najlepsze dni miały za sobą, więc na wyposażenie wzięliśmy adaptery do gniazdka zapalniczki. Odbierało im to mobilności, za to stawały się dyskretniejszą alternatywą dla radia CB, które swoją drogą nie w każdym kraju, wg oficjalnych przepisów było legalne. Nad egzekucją tych przepisów jak i ich zasadnością nie było sensu dyskutować mając dostępną alternatywę.
    Żeby zapewnić sobie w miarę stały dostęp do dobrodziejstwa współczesnej cywilizacji, czyli Internetu, mieliśmy kilka opcji. Standardowym wyborem jest roaming w ramach obecnego dostawcy, ale nie wszędzie to działa i nie zawsze się kalkuluje. Jako alternatywę przetestowałem funkcjonalność eSIM obsługiwaną przez mój telefon. W ten sposób za pomocą Revoluta (który przy okazji dobrze się sprawdza jako portfel to płatności w najróżniejszych walutach), czy też Saily - platformy już stricte pod eSIMy, można wyposażyć się w wirtualną kartę, która może obejmować cały region, jak np. Europa, czy po prostu wybrany kraj.
    Niefortunnie pakiet, który nabyłem nie obejmował Bośni, gdzie całkiem przypadkiem spędziliśmy większość podróży. Ostatecznie okazało się to nie być problemem, dzięki uprzejmości darmowego WIFI na stacji benzynowej w Sarajewie. Tam za nieduże pieniądze, na szybko dołożyłem sobie drugą kartę na Bośnię, a pakiet za 30zł wystarczył mi już do końca wyjazdu.

    Kolejnym ważnym tematem było wyposażenie samochodu. Nastawialiśmy się do wyjazdu dość offroadowo, także nie zabrakło trapów i pasów, które w razie potrzeby miały nam posłużyć pomocą. W tym momencie mam jedno dość istotne przemyślenie na temat trapów, bowiem zdarzały się sytuacje, gdzie mogłyby nam nieco pomóc w pokonywaniu przeszkód, czy chociaż prozaicznej czynności wyrównywania samochodu do spania. Niestety umiejscowienie ich na samym dnie przestrzeni ładunkowej skutecznie rozpraszało chęci skorzystania z nich w jakiejkolwiek sytuacji i częściej polegałem na wyciągarce, która była zawsze gotowa do użycia,.
    Sprzęt biwakowy nie był specjalnie dużym wyzwaniem. Praktycznie wszyscy jakieś doświadczenie w pieszych wędrówkach do tego momentu w życiu już zdobyliśmy. Przesiadka do auta to jedynie większa przestrzeń i brak konieczności ograniczania się tak bardzo wagą konkretnego przedmiotu. Z drugiej strony wiąże się z tym pewnego rodzaju pułapka, albowiem te właśnie ograniczenia sprawiają, że do plecaków pakujemy się rozsądnie, a w tym przypadku można się nieco dać ponieść fantazji, co skutkowało u nas pewną ilością nadmiarowego ekwipunku. 
Kończy się to tym, że czasem żeby wyciągnąć coś w danej chwili potrzebnego, trzeba część rzeczy rozładować, albo gimnastykować się docierając do bagaży poniżej. Brakowało mi w aucie takiego systemu organizacyjnego i mam pewien pomysł na rozwiązanie tego problemu, ale o tym może kiedy indziej. Sprawdza się też klasyczna zabudowa szufladowa do bagażnika, gdzie można wygodnie umieścić najważniejsze przedmioty codziennego użytku, a resztę przestrzeni wykorzystać już tylko na ubrania i jakieś podręczne klamoty.


    Sam wybór indywidualnego ekwipunku jest bardzo intuicyjny. W skrócie - wystarczy spojrzeć na codzienne rutyny i zostawić w domu tyle, ile uzna się za maksymalną ilość, która nie sprawi, że po kilku dniach zaczniemy tracić do siebie resztki szacunku. Dla przykładu, nadmiarowo wziąłem słuchawki i notes, bo okazało się że mając już książkę nie znalazłem więcej wolnego czasu, żebym mógł z nich skorzystać.
Tak samo jak przy pieszej wędrówce w kilka osób, warto spojrzeć na rzeczy, które nie muszą być powielane. Chociaż i z tym różnie bywa. Mieliśmy dwie duże, dwupalnikowe kuchenki nakręcane na butle. Założyliśmy, że poranny bufet może być mocno oblegany, a miejsce się dla nich znalazło. Co prawda, ostatecznie nie było sytuacji, gdzie byśmy ich obu na raz potrzebowali, aczkolwiek w momencie, gdy jeden odmówił posłuszeństwa - ot zgubiliśmy uszczelkę na połączeniu z butlą, mieliśmy pod ręką zapasowy. Na przyszłość pewnie będziemy pamiętać po prostu o dodatkowych uszczelkach na taką ewentualność i ostrożniej obchodzić się z demontażem tychże palników, żeby tych uszczelek przy okazji nie gubić. 
Co za to rozdzieliliśmy to sprzęt do ratowania samochodów z opresji, czyli wspomniane wcześniej trapy jak i taśmy, szekle, kobyłka i podnośnik, które wylądowały w 4Runnerze oraz sprzęt do ratowania ludzi z opresji w postaci poważnej torby ratowniczej w Land Cruiserze. Na jego pokład trafiła też lodówka, zasilana ze stacji akumulatorowej i jedno z najczęściej wykorzystywanych narzędzi podczas tego wyjazdu - saperka. Nie jestem w stanie opisać koszmarów, których musiała być świadkiem podczas tego długiego tygodnia. Pomimo, że w pięknych okolicznościach.
    Poza tym samochody były sprawne, zweryfikowane przed wyjazdem, w świetnym stanie technicznym. Przynajmniej tak nam się wydawało...

    Długo by opowiadać o emocjach towarzyszących zbliżającej się podróży. Wiele razy upewnialiśmy się, że o niczym nie zapomnieliśmy, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik.
Tydzień przed wyjazdem doszliśmy do wniosku, że pierwszy przystanek w Beskidzie Niskim żadnej korzyści nam nie przyniesie. Chcieliśmy się tam wybrać do bazy namiotowej, na terenie której miała nas ugościć sauna i lodowata kąpiel w pobliskim strumieniu. Okazało się jednak, że ta atrakcja może być niedostępna, co po krótkiej dyskusji skończyło się dość radykalnymi zmianami. Przez chwilę rozważaliśmy alternatywy w tamtej okolicy, ale ostatecznie podjęliśmy decyzję o porzuceniu Beskidu Niskiego na rzecz szybszego dostania się na Słowację. To z kolej popchnęło kolejne klocki i szybko uznaliśmy, że biorąc pod uwagę skorygowaną trajektorię Rumunia też może być już nie po drodze.
Myślę, że te wybory nie przychodziłyby nam tak łatwo, gdybyśmy mieli więcej czasu zaplanowanego na wyjazd, ale druga iteracja planu była niejakim maksimum, taką listą życzeń, które chcielibyśmy spełnić. Jednak czas był ograniczony i powoli zaczynaliśmy gruntować się w rzeczywistości.

    Ostatecznie pierwszą noc spędziliśmy nad jeziorem Liptovský Mikuláš, jakąś godzinę na południe od przejścia granicznego Chyżne-Trstená. Miejscówka przywitała nas pięknym widokiem księżyca, który wyłaniając się zza konturów Niżnych Tatr odbijał światło na taflę jeziora. Było już dość późno, więc po chwili zachwytów, rozmów i szybkiej kolacji rozeszliśmy się na nocleg.


    Wracając na chwilę do samego wyjazdu, bo nieco się zapędziłem, i pewności co do stanu technicznego samochodu. W piątek, zaraz po pracy przyjechał do mnie Kuba. Przepakowaliśmy rzeczy do mojego auta i razem pojechaliśmy odebrać spod domu Janka. W międzyczasie Olek drugim autem pojechał po Karola i Pawła. Po kilku kilometrach autostrady i kilkunastu minutach postoju, potrzebnych na transport i upakowanie kolejnego bagażu - czas ruszać w drogę. Po odpaleniu samochodu, ku mojemu zaskoczeniu przywitała mnie migająca niepewnie zielona lampka od dołączania przedniego napędu. Przy normalnym użytkowaniu zaczyna migać w momencie dopinania przedniego napędu, kiedy przesuwamy dźwignię z pozycji 2H do 4H, a zaświeca się na stałe, gdy otrzyma sygnał z silniczka sterującego przesuwką w przednim moście, że napęd jest już spięty.
Z początku myślałem, że może przypadkiem szturchnąłem dźwignię, ale tak nie było, a po kilku próbach wajchowania pomiędzy 2 a 4H, połączonego z jazdą w przód i tył lampka nie ustępowała. Na znalezienie mechanika było już nieco za późno, także podzieliłem się wątpliwościami co do sprawności napędu z ekipą i z pewną dozą niepokoju ruszyliśmy w kierunku granicy.

    Pierwszego poranka na Słowacji, jezioro przy którym się zatrzymaliśmy odkryło się przed nami w całej swojej okazałości. Linia brzegowa byłą dużo dalej niż zakładałem poprzedniego wieczora. Nocne widoki były na tyle absorbujące, że eksploracja okolicy nie przeszła mi nawet przez myśl.

Odniosłem wrażenie, że w tym właśnie momencie - kiedy wszyscy już po śniadaniu, w najlepszych nastrojach podziwialiśmy ten widok, rozpoczęła się dopiero nasza przygoda.