poniedziałek, 21 października 2013

Glitre


Tęsknota. To chyba dobre słowo, żeby zebrać do kupy wszystko co prowadziło moje myśli przez ostatnie tygodnie. Od powrotu z Hovlandsfjellet pod koniec września, w głowie kroi mi się plan zimowego wypadu w tamto miejsce, Śnieg i wolny czas to brakujące elementy w tym planie, także nie mogąc usiedzieć już w czterech ścianach, kolejny raz wybrałem się na weekendową wycieczkę po okolicy.


Wczoraj po pracy, z dość niejasnym planem, aczkolwiek głową otwartą jak zwykle na uciechę spontanicznego wyboru, zarzuciłem plecak i wybrałem się tam, gdzie najczęściej wychodziłem przez ostatnie lata w Norwegii. Obszar położony bezpośrednio na północ od Drammen - Finnemarka, nazwa dość ciekawa, wzięła się od Fińskich migrantów, którzy tu przybyli i zamieszkiwali te tereny w XVI wieku.

Miejsce o tyle ciekawe, że ludzi spotyka się tylko latem, ewentualnie przy większych jeziorach, gdzie doprowadzone są drogi, ku uciesze części narodu, która mała okazję nabyć w tamtych okolicach domki letniskowe. Ich zaletą jest też to, że ludzie raczej z nich nie wychodzą
No, ale przejdźmy do rzeczy.

Czajnik może i jest rzeczą, ale nie o nim będzie ten wpis.


Podczas wędrówki, jak zwykle po przebiciu bariery zmęczenia, gdzie droga zamienia się w swojego rodzaju trans, mieszaninę rytmicznego stąpania ze stopy na stopę, uregulowanego oddechu oraz badawczego spojrzenia, skoncentrowanego przez większość czasu jedynie na miejscu, w którym stawia się kolejny krok...do czego to ja zmierzałem? A tak, stan ten pomaga mi w koncentracji, nieszablonowym myśleniu, także ten wpis był o wiele ciekawszy do momentu wyjścia z lasu.

Piątek był dniem relaksu, na miejsce, gdzie chciałem spędzić noc doszedłem jeszcze chwilę przed zachodem słońca. Rozbijanie obozu to pewien rodzaj rytuału. Po dotarciu na miejsce rozglądam się przez dłuższy czas nie zatrzymując się. Istnieje szansa na to, że nic nie wypatrzę, wtedy zazwyczaj krótki marsz zamienia się w całodniowy maraton w poszukiwaniu doskonałej lokacji. Na szczęście takie sytuacje nie występują na co dzień, jednak wyborny wzrok połączony z niskim poczuciem estetyki robią swoje.


Najpierw docieplenie. Podkoszulek i polar zamieniły się już w mokre szmaty, niestety nie mam innych na zmianę, więc na wierzch dokładam sweter, żeby pozwolić im powoli wyschnąć podczas pracy i jednocześnie nie wychłodzić się za bardzo.



Teraz schronienie, lekki wiatr od strony zachodzącego słońca. Niski jednospad z tylko jednym rogiem uniesionym od ziemi zaspokoi potrzebę ochrony i zostawi jeszcze nieco miejsca na widoki.
Miejsce pod karimatę równe, za dużo szyszek, żeby wygrzebywać wszystkie. Nie szkodzi. Tarp rozstawiony, już prawie półmetek.
Teraz gdzie położyć rzeczy, blisko, ale tak, żeby nie przeszkadzały, po co mam siedzieć na śmietniku. Trzy schematy okazały się nieskuteczne, wciśnięcie (albo ładniej ułożenie) wszystkiego do dziury obok karimaty załatwia sprawę idealnie.



Opał. Mała siekiera ręczna nie pozwala na nadmiar szaleństwa. Co najlepsze w okolicy, to stojące, wyschnięte świerki. Nie będzie dane mi się nimi dzisiaj raczyć... no może tylko trochę. Gałęzie z dołu będą dobre na początek, później będę musiał się zadowolić murszejącymi w okolicy brzozami. Pół godziny pracy i tworzy pokaźny stos, w sam raz, żeby podtrzymać ogień do późnej nocy - od nadmiaru opału jeszcze nie płakałem, a prawdę mówiąc i tak zazwyczaj wyczerpywał się za szybko. Nie tym razem.
Ognisko, za pamięcią - w tarpie łatałem już wystarczająco dziur, żeby wiedzieć jaka odległość jest stosowna. Wilgotna ściółka, podkładka - kawałek kory, zebrana po drodze podpałka. Nie ma zapałek, no ale cóż bohater robi, jak nie wyciąga swojego nowego, nigdy wcześniej nie wypróbowanego krzesiwa. Za jakie grzechy. Iskry zdają się być atrapami, wesoło skaczącymi po pyle brzozowej kory, suchej żywicy oraz skruszonych porostów. Dziesięć minut później sukces, może nie tak spektakularny jak Toma Hanksa na bezludnej wyspie, aczkolwiek wystarczający, żeby wywołać uśmiech. Małe radości wielkiego świata.


Relaks. Czyli podsumowanie dnia, wszystko co do tej pory zrobiłem składa się na ten wyjątkowy moment, cały tydzień pracy, droga do tego miejsca, 'tworzenie' obozowiska, wszystko składa się na jeden ciąg niepowtarzalnych myśli. Trochę jak sen adepta twardych narkotyków, z tym tylko wyjątkiem, że w pełni świadomie. Słońce jeszcze zachodzi, szansa żeby się z nim pożegnać, po drugiej stronie widać już księżyc, wygląda na pełnię. Do siebie - pomyśleć na przyszłość o sensownym aparacie.


Gość. Nieznajomy podchodzi do ogniska, usłyszał rąbanie i myślał, że to jego kolega. Rozwiewam jego nadzieje po czym odbywamy krótką rozmowę w zakresie demografii i turystyki. Po chwili się żegna i wraca do siebie. Jak się okazało, nie więcej niż sto metrów od miejsca, gdzie się rozbiłem. Ciekawy zbieg okoliczności, że będąc najpewniej jedynymi w okolicy, którzy postanowili spędzić noc na świeżym powietrzu wylądowaliśmy w tak niewielkiej odległości od siebie. Prawdopodobieństwo. 

Komfort. Tak jak się spodziewałem brzoza jest nieco zbyt wilgotna, zaczyna się tlić leniwie niszcząc przy okazji luksus, którym był półmetrowy płomień. Przy świetle czołówki zbieram nieco grubszych gałęzi z dolnych partii świerków i przebudowuję ognisko. Teraz jest jak należy. Czas na płyny
Niecały litr wody w manierce, nieco uszczuplony przez kilka łyków potrzebnych na orzeźwienie po drodze. Szybka decyzja - herbata z całego zapasu. Nie do końca przemyślana jak się okazało, płukanie zębów herbatą po ich umyciu nie jest do końca standardem, który mógłbym uznać za zadowalający. Bywało gorzej. Ogień się dopala, czas spać.



Noc. Niezbyt zimna, za zasługą zdemobilowanego śpiwora carinthii i grubej karimaty, dobrze przespana. Pobudka o wschodzie słońca, trochę jak poranek w pracy, musi być około siódmej. Ognisko na bazie brzozy zostawiło nieco rozżarzonych węgielków pod grubą warstwą popiołu, więc szybki start mam zapewniony. Dogrzewam ręce i biorę się za demontaż obozowiska. Pozostały opał gromadzę oparty pod drzewem, może się jeszcze komuś przyda. W drogę.



Masochista bez skrupułów. Dokładnie tak, idę przed siebie starając skupić rozbiegane myśli. Gdzie chcę iść? Jak długo? Czemu tyle zwlekałem z wyjściem. Jest cel. Jezioro Glitre. Zawsze wydawało mi się daleko, chcę tam dziś dojść, a po drodze wykombinuję co dalej. Małymi łykami opróżniam w międzyczasie manierkę, moje gardło średnio współgra ze zbyt chłodnymi napojami, więc jestem ostrożny w tej kwestii, a pić trzeba. Kolejne widoki mijają leniwie, szlak miejscami jest dość słabo widoczny, czasem nie podoba mi się jego przebieg, idę skrótem na przełaj, co jak zwykle wydłuża i uatrakcyjnia dany fragment (nie zawsze w pozytywnym tego słowa znaczeniu).




Każde następne jezioro jest ładniejsze od poprzedniego, wzgórza, doliny, trzciny i gładka powierzchnia wody, która doskonale dubluje cały krajobraz. 

Z nogi na nogę, do śmierci, do celu. Brakuje mi ograniczeń, póki mogę iść to idę, jeżeli nie ma nikogo, kto zawoła na przerwę zatrzymuję się dopiero, kiedy nie mam siły podnosić nóg. Czyli przerwa. Najpierw ognisko, znów ciężka batalia z krzesiwem, ale nagroda już czeka, pół litra herbaty nastawione, kilka kiełbas. Leniwy skurwiel nie chce trzymać kija, trzeba go wbić, niech się sama upiecze. Wesoło skwiercząc kiełbasa najpierw się okopci, a chwilę później niemal spali w świeżo podsyconych płomieniach. W międzyczasie zapewniam swoim nogom chwilę relaksu w pozycji leżącej, niech mają, w końcu zasłużyły. Jest kiełbasa, jest i musztarda - mały delikates dla chamskiego podniebienia leśnego konesera.



Podoba mi się, także dalej w drogę. Kolejna myśl wprost z chaosu. W sumie można to robić częściej. Nie postoje - spacery. Jakby co weekend poświęcić jedną noc na łażenie, będę miał i moc wrażeń ze strony natury, jak i leniwy weekend w domu. Doskonale, bo póki co nie zapowiada się, żeby było można go przedłużyć, a dwie noce to bardzo niesatysfakcjonujące wyjście. Jedną mogę nazwać spacerem, cztery, albo od biedy trzy pozwalają już na zrobienie czegoś ciekawszego. Dwie to gonitwa z czasem, bieg pomiędzy piątkowym popołudniem i koniecznością powrotu do pracy. Nieładnie. 

Jak już wspominałem, lub też nie, na tej wysokości (400-700m) jest już dość chłodno. Śnieg jeszcze się nie pokazał, ale co niektóre jeziora zaczynają się pokrywać lodem, a mokradła zamieniają się w całkiem przyjemny teren do przepraw, już tylko nieznacznie zapadając się pod ciężkimi butami.





Droga w jedną stronę? Ciężko powiedzieć... Niezmierne było moje zaskoczenie, kiedy po wyjściu z lasu na nieco bardziej utwardzoną nawierzchnię zobaczyłem tamę. Oznacza to, że cel został osiągnięty. W tym momencie cała motywacja zaczyna się ulatniać w zaskakującym tempie. Ciekawe zjawisko, ze względu na to, że miałem jeszcze ponad dzień zapasu. Szybka kalkulacja niestety wyprowadziła mnie z błędu i jeszcze bardziej podbiła morale. Chętnie poszedłbym dalej, ale jak wrócę? Nie zdążę do pracy.



Wielki powrót od razu zaczął się niewielkim opóźnieniem. Nie ważne jak bardzo teraz chciałem wracać, trafiłem na spory zrąb, gęsto porośnięty wszelkiego rodzaju jagodami. Borówka czarna już zwiotczała pod naporem kilkudniowych mrozów, praktycznie bez smaku. Bażyna dobrze zaspakajała pragnienie, smak też pojawiał się w niej tylko sporadycznie. Żołądkiem moim zawładnęła za to brusznica, niebywały smak pozwolił mi na chwilę poczuć się jak niedźwiedź szperający z głową między krzakami. Wrażenie jakie robiły gałązki, na których było widać większe ilości jagód jest ciężkie do sprecyzowania, można by je porównać do zjawiska bezdomnego, albo cygana, który właśnie wypatrzył, że ktoś dostaje resztę w drobnych, w przydworcowym kiosku (w trakcie posilania się przyszło mi jeszcze określenie DJ Samsmak). W ten oto sposób straciłem dobre pół godziny, aczkolwiek straciłem je w bardzo przyjemny sposób. To trochę tak jakbym je zyskał, ale to nie prawda.



Standby czyli krok za krokiem. Tak jak wspominałem na początku, tryb automatycznego poruszania mam już opanowany. Pomimo alternatywnej drogi powrotnej, to dalej jest koniec wędrówki, konieczność zakotwiczenia przed następnym rejsem. Idealna chwila na budowanie kolejnego scenariusza, to co widziałem jest już za mną, a każde kolejne wyjście, nawet tą samą drogą będzie już czymś zupełnie innym.

2 komentarze:

  1. Wyjątkowo trafnie udało Ci się oddać testem to, co się myśli i jak przeżywa podczas samotnego wędrowania... Właśnie tak. Krótkie, urwane myśli oscylujące tego, co znajduje się w promieniu paru-parudziesięciu metrów od nas, czasem tylko wybiegają w przód, by szybciej dotrzeć do celu, wyobrazić sobie go. Piękny tekst, poczułam się przez chwilę, jakbym sama właśnie gdzieś szła :)

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń