poniedziałek, 13 maja 2013

11 listopada /11.11.2011


No i znów po weekendzie. Wypocząłem, dorobiłem kilka zdjęć. Udało mi się trochę dopracować technikę marszu, lepiej zorganizować postoje. W sumie już się tak nie męczę i dużo łatwiej pokonuje mi się całą trasę.

Jako, że słońce zaszło już o 17, to po półtorej godziny drogi byłem już nad pierwszym jeziorem, gdzieś w 1/3 drogi. Przerwa na herbatkę, czołówka na głowę i dalej, tym razem już przez dość gęsty las. Szło się dobrze, jedyne na co trzeba było uważać to śliskie skały i korzenie, bo wdepnięcie na taki przy schodzeniu ze wzniesienia może się skończyć konkretnym orłem.
Przydatnym patentem wydaje się być troczenie karimaty na klapie plecaka, w razie upadku na plecy, będzie ona chroniła głowę przed bolesnym kontaktem z twardym podłożem. No ale przede wszystkim trzeba chodzić tak, żeby takich sytuacji unikać, więc ostrożność na pierwszym miejscu.


Jakoś godzinę później zrobiłem ostatnią już przerwę na odsapnięcie. Potem już w miarę równo, jako że dotarłem do najwyższego punktu w okolicy. Kilka kilometrów dalej stwierdziłem, że to już czas na dobranockę, więc bez pośpiechu wybrałem równy kawałek terenu, w dość spokojnym miejscu. Cały tydzień nie padało, teraz też sie na to nie zanosiło, więc rozłożyłem karimatę, ze względu na długość śpiwora wrzuciłem jako przedłużenie karimaty 2 worki na śmieci, jeden za głowę i jeden na nogi – w ten sposób podczas ewentualnych wędrówek w górę lub w dół śpiwór nie będzie się moczył. Jako boczne ograniczenie położyłem plecak, teren był minimalnie nachylony, także nie było raczej mowy o wtaczaniu się ‚pod górkę’, więc tą stronę pominąłem.


W nocy obudziłem się tylko raz, akurat wiatr świsnął kilka razy dość głośno, co najpewniej wyrwało mnie ze snu. Ostatecznie obudziłem się przed 10. Dawno nie byłem taki wypoczęty, udało się odespać chyba cały tydzień 5-6 godzinnego snu. Spakowałem posłanie i jeszcze przez godzinę chodziłem, rozglądając się za przytulnym miejscem do spędzenia całego dnia i kolejnej nocy.











Tak, zdecydowanie tak. Kiedy zobaczyłem tego świerka, stwierdziłem, że to miejsce było mi od zawsze pisane. Nazwałem je ku własnej uciesze – rajem drzewiarza. Przez cały dzień i część wieczoru zużyłem może 1/3 z tych gałęzi. Dołożyłem jedynie jakiś grubszy kawał spróchniałej brzozy, jako że lubię mieć ‚dużo w piecu’ . Nic nie poradzę, takie przyzwyczajenie. W okolicy znalazło się też coś wygodnego na siedzenie.

Spokojnie zacząłem się rozpakowywać, w pierwszej kolejności, pomijając fakt że nie padało, ani nie wiało – ponczo. Nie pytajcie dlaczego – kolejne przyzwyczajenie. Ot tak, gdyby przypadkiem zaczęło kapać, albo zrobiło się nieprzyjemnie. Karimata wypróbowana, miejsce wygodne, nic się nie wbija ani nie gniecie.

Zestaw ‚zadaszający’, który trzymam w kieszeni pod klapą. Papier jest tam tylko ze względu na szybki dostęp Do tego przybornik ogniomistrza z korą.

Dalej na potrzeby zaspokojenia mojego żołądka, mieści się toto razem z menażkami i łyżką w połowie kieszeni, którą uszyłem sobie ze spodni BW, no i przenoszone jest wewnątrz plecaka, zazwyczaj w dolnej części, jako że nie jest nigdy potrzebne na gwałt. Tak więc do napasienia się tym razem wziąłem:
-konserwę turystyczną,
-kawałek sera,
-ze 100g makaronu (to już trzeci weekend z tym samym opakowaniem ),
-pomidora,
-cebulę,
-garść suszonych warzyw,
-4 kromki chleba,
-jabłko,
-2 schabowe ,
-4 torebki herbaty,
-kawałek ciasta.

No z takim menu nie dane mi będzie zginąć, a gdyby nie fakt, że na statycznym biwakowaniu zużywam tony jedzenia, to podczas dłuższej wycieczki starczyłoby pewnie na 3-4 dni

Przy okazji gotowania postanowiłem wypróbować patent ‚opiekacza przyogniskowego’. Okazał się skuteczny, ale pod warunkiem, że znajduje się naprawdę blisko ogniska, a i ono daje bardzo dużą temperaturę. Wydaje mi się trochę przerostem formy nad treścią. Dlaczego?

Robimy taką oto konstrukcję:

Z tego

Kiedy tak naprawdę możemy zrobić tak:

Za to taki rodzaj ‚opiekacza’ mógłby być użyteczny tam, gdzie potrzeba raczej niskiej, łatwo kontrolowanej temperatury – na przykład przy wypieku jakiegoś rodzaju ciasta, no ale to wyższa szkoła jazdy, póki co w takie eksperymenty jak ciasta w terenie się nie bawię.

Człowiek się najadł, czas na zwiedzanie. Obszedłem dość spory kawałek okolicy (Na szczęście można tu zostawić sprzęt na jak-długo-się-chce, bo nawet jeżeli się ktoś przewinie, to na 99% nie będzie zainteresowany pozyskaniem nowego sprzętu drogą przywłaszczenia. Czy to skuteczność miejscowej policji, czy też wszyscy już wszystko mają, a może to ja mam takie lipne wyposażenie?). No tak, okolica, znalazłem ostatnie, nie nadające się już niestety do spożycia kurki, dwie miejscówki, w których najpewniej wiewiórki urządzały sobie biesiadę z udziałem świerkowych szyszek, a także kilka miejsc, w których tak jak ja, albo nie tak samo, a podobnie, okoliczni turyści, miło spędzali czas, ogrzewając się w cieple ognisk.

Wiewiórki?


Ostatnie kurki

Obozowiska


Moją ciekawość przykuło ostatnie, nie wiedzieć czemu na podmokłym terenie, 10 metrów od suchego lasu.


No i jeszcze kilka widoczków z tego dnia, resztę wolnego czasu spędziłem głównie na zastanawianiu się nad kilkoma przyszłymi biznesami i dłubaniu widelców różnej wielkości. Na kolację dorzuciłem sobie jeszcze drugi gar zupy i mini tosty pieczone starym, sprawdzonym sposobem .



Tyle w kwestii ‚nie będzie mgły’

Finalna wersja legowiska

Poranek okazał się ciekawszy niż się spodziewałem  nie sprawdzałem nawet godziny. O lekkim przymrozku dowiedziałem się dopiero wychodząc na mniej zadrzewiony obszar, gdzie wszystko było pokryte szronem, a na kałużach pojawiła się cienka warstwa lodu. Księżyc był jeszcze ładnie widoczny, a z drugiej strony już wschodziło słońce. Jakby było mało atrakcji, to jeszcze z mojej wysokości było widać pięknie mgłę, która leżała na niższych terenach. Nie będę tego już komentował. Zapraszam do podziwiania



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz