poniedziałek, 13 maja 2013

Borne Sulinowo, Kłomino i okoliczne lasy /30.03.2012


Już nie pamiętam kiedy dokładnie zrodził mi się w głowie pomysł na powtórkę, z wycieczki do Kłomina, ale myśl szybko ewoluowała i przekształciła się w bardziej ambitny wypad weekendowy, który rozpoczął się w Bornym Sulinowie.

Od dłuższego czasu szukałem chętnych, ostatecznie zmobilizowała się tylko jedna osoba, forumowa koleżanka – Dagna.

Ja sam byłem dość ostro przeziębiony po wizycie w Poznaniu i ostrym przedmuchaniu w ‚słonecznym Kołobrzegu’, ale bardzo nie lubię wycofywania się na ostatnią chwilę, więc zagłuszyłem wszelkie wewnętrzne krzyki o ciepłe łóżeczko, kąpiel i papu, i podałem Dagnie ostateczne informacje.

W piątek przed 15 już byłem w pociągu, jadącym do Szczecinka, skąd linią busów, prosto z dworca pojechałem do Bornego. Po drodze mijaliśmy wesoło kroczącą grupkę, może 8 osób, w przeróżnych kamuflażach jak i bez, która zapewne miała podobny cel jak nasz.

Wtrącę jeszcze, że ciągle po zlocie miałem rozładowany aparat, Dagna też nic nie wykombinowała, więc pozostało mi pstrykanie z komórki. Ostateczny efekt nie jest nawet tak badziewny, jak się wcześniej spodziewałem, oglądając to na małym wyświetlaczu telefonu.
Do tego miałem okazję wypróbować w końcu plecak Highlander Forces 55l, który postanowiłem w ciemno zamówić przez internet.


Ostatecznie, poza pasem biodrowym, który jest dla mnie za wysoko, plecak jest naprawdę super, postaram się później o nim co nieco napisać.

Wracając do Bornego. Przed 18 udało nam się zdzwonić, na szczęście są tam tylko dwie główne ulice, według których łatwo było się orientować. Dokupiliśmy w znanym i tanim markecie tradycyjną kiełbaskę na ogień i ruszyliśmy w kierunku skrzyżowania ulic Wojska Polskiego oraz Poprzecznej.

Mapy znalazłem sobie wcześniej na geoportalu, dobrze, że skusiłem się na wersję z numeracją oddziałów, bo na czarno białej mapie, kiepskiej rozdzielczości, był to najbardziej przydatny w nawigacji element.
Mimo tak skrupulatnego przygotowania i dogłębnej analizy mapy, trasa była dość prosta – południe. Jak byśmy poszli za daleko w kierunku wschodnim, bądź zachodnim, trafilibyśmy na drogi, więc zgubić tam się nie dało.

Idąc sobie spokojnie, minęliśmy jakiś paintballowy park i precyzowaliśmy plan podróży. Jak wspominałem, strasznie podle się czułem, więc na ten dzień przewidziałem niezbyt długą trasę. A dojście do Kłomina zostawiłem na sobotę.
Pod drodze mijaliśmy trochę gruzowisk, a pośród brzózek moją uwagę przyciągnęła ta konkretna. Tyle błyskoporka podkorowego jeszcze na raz nie widziałem. Wracając w niedzielę, podobne drzewo znalazłem przy jednym z bloków w Bornym Sulinowie.


Większość terenów w tej okolicy porastają uprawy i młodniki, a z powodu wszechobecnych piasków, można się poczuć nieco jak na nadmorskich wydmach. Dużym plusem takiego terenu była częstotliwość występowania krzemieni. Po upakowaniu dwóch sztuk wielkości pięści, uznałem, że nie ma sensu bawić się znów w śmieciarza i z żalem do samego siebie omijałem kolejne znaleziska.


Musicie wybaczyć niewielką ilość zdjęć z piątku, ale nie wiem czy bardziej ze względu na moje zdrowotne przypadłości, czy też brak wiary w możliwości współczesnych komórek, po prostu nie miałem ochoty dużo pstrykać.

Po drodze urządziliśmy sobie jeden postój, pogoda nie była specjalnie sprzyjająca. Nadciągało sporo chmur i obawialiśmy się, że w każdej chwili może spaść deszcz, więc staraliśmy się pokonać chociaż część obranej trasy.



Powoli słońce zachodziło, mieliśmy już jakieś 5 kilometrów za sobą, więc przeszliśmy jeszcze kawałek i po wypatrzeniu jakiegoś mniej zarośniętego obszaru przystąpiliśmy do przygotowania obozu. Poncza rozpięliśmy w jednej linii, tak że tworzyły idealną zaporę od wiatru.
Pod ręką mieliśmy niedużą, wysychającą wierzbę, więc dolne gałęzie dobrze nadały się do rozpalenia ognia, później, kiedy już miło huczał przytargałem kilka na wpół zmurszałych konarów, leżących kilka metrów dalej i na nich ogień trzymał się już aż nie zasnęliśmy.

Dagna mnie zaskoczyła wyciągając, jak to powiedziała, wino domowe roboty, w polskiej manierce. Pierwsze wyrazy uznania należą się za to, że ma egzemplarz, który nie przecieka, a drugie, że wino, jak się dowiedziałem – śliwkowe, nie było kwaśnym jabcokiem, który jest dla mnie, jakby definicją domowego wina.

W nocy zerwał się ostry wiatr, na szczęście kierunku nie zmienił, więc byliśmy dobrze osłonięci. Tym bardziej, że dodatkowo dość konkretnie zaczęło padać. Cieszę się, że miałem ze sobą bivybaga, bo przykrótkie na mnie ponczo pozwalałoby moknąć nogom, w założeniu, że spałbym wyprostowany oczywiście, a tak zazwyczaj robię.
Kilkukrotnie budziło mnie łopotanie materiału i zastanawiałem się kiedy dość liche podpórki, z suchych gałęzi się poddadzą i całe, mokre zadaszenie zwali się nam na śpiwory. Na szczęście cała konstrukcja wytrzymała do rana, a o dziwo demobilowy bivybag, pomimo, że miał w nogach na wierzchu kilka kałuż, nie pozwolił zbytnio przemoknąć śpiworowi. Jakby nie patrzeć było mi ciepło w puchowym expedzie przez całą noc.

Około ósmej przestało padać, więc wstaliśmy i zwinęliśmy obóz. Mokre ponczo poszło na wierzch plecaka, który swoją drogą i tak był mokry – chciałem sprawdzić, czy materiał jest w jakiś sposób zabezpieczony przed deszczem. Jak się okazało, producent wyznaje zasadę minimalistyczną, każącą unikać impregnowania czegoś, do czego dołącza się pokrowiec przeciwdeszczowy.

Śniadanie postanowiliśmy przełożyć na później, żeby chociaż dojść do Kłomina, zanim znów zacznie padać.
Całe szczęście poza mżawką i przelotnymi opadami nie było już więcej problemów z deszczem. Zostało nam tylko zmagać się z porywistym wiatrem, a i to tylko podczas przechodzenia po otwartych przestrzeniach.



Okazało się, że pierwszego dnia przeszliśmy nieco więcej niż przypuszczaliśmy i po dwóch godzinach doszliśmy do zbiorników wodnych, które miałem oznaczone na drugiej mapce.


Woda nie wyglądała specjalnie apetycznie, ale znaleźliśmy miejsce, w którym płynęła i uzupełniliśmy nieco zapasy, do ugotowania na później.

Kawałek dalej zobaczyłem spore wzniesienie, na które postanowiłem wejść, żeby się nieco rozejrzeć, nic nie dostrzegłem, za to przechodząc z powrotem trafiłem na śmietnisko, sugerujące, że to już niedaleko.




Po pokonaniu kolejnego odcinka, naszą uwagę przyciągnęło dość ciekawie wyglądające skupisko dębów i placyki ‚zielonej trawki’, która okazała się dzikim szczypiorem, przynajmniej w smaku. Gdzieniegdzie w internecie widziałem informacje, jakoby miał to być dziki czosnek. Tyle dobrego, że smaczny. Na miejscu nieco posmakowaliśmy i spakowaliśmy po garści do kieszeni na później.


Po kolejnych metrach spostrzegłem w oddali hałdy gruzu i już byłem pewien, że jesteśmy na miejscu. Wszystkie pozostałości po rozbiórce osiedla, składowane są w pobliżu jeszcze stojących budynków.



Tak jak poprzednim razem, znów widok podniszczonych bloków wywołał u mnie przyjemne mrowienie na kręgosłupie. Spokojnie zabraliśmy się za zwiedzanie tego co pozostało. W ruinach był niesamowity przeciąg, ale zniszczone pomieszczenia, echo kapiącej ze stropu wody, niosące się po rozległych przestrzeniach tych niezmiernie wymyślnych konstrukcji, nasuwały na myśl sceny z pewnego filmu Tarkowskiego.


W jednym z budynków klatka schodowa była zburzona, pewnie żeby zapobiec przedostawaniu się ‚turystów’ na wyższe piętra. Tym razem się tam nie pchaliśmy, ale pewnie w innych okolicznościach nie oparłbym się pokusie. Założę się, że zdemontowanie schodów nie zmniejszyło ilości gości w miejscach, stanowiących teraz jeszcze większe wyzwanie i oferujących do tego jakąś dawkę adrenaliny.



Poruszając się po okolicy trzeba uważać na otwarte studzienki. Większość jest płytka i zagruzowana, ale znajdą się również bardziej niebezpieczne.


Zasmucił mnie fakt, że ktoś najwyraźniej wykupił najlepiej zachowany blok i postanowił go odnawiać, wstawione jest już kilka nowych okien, a kolejny budynek jest zamknięty, zarezerwowany zapewne dla pracowników obsługujących ciężki sprzęt.



Szkoda, że wszystko idzie w tym kierunku. Jeżeli ktoś jeszcze nie był – trzeba się spieszyć. Niedługo już pewnie nie będzie nic do oglądania.


Pogoda zmieniała się z minuty na minutę. Staliśmy na skrzyżowaniu w słońcu, chwilę później sypał na nas drobny śnieg, po czym zaczynało padać. Po dłuższej konsultacji przez telefon z bratem stwierdziłem, że dalszą podróż na południe sobie odpuścimy i czas powoli wracać.


Po zorientowaniu się w czasie i terenie postanowiliśmy w końcu urządzić sobie śniadanie. Akurat na północ od nas, w odległości niecałego kilometra widać było wyższe drzewa, w tym kierunku właśnie się udaliśmy. Opuszczając to miejsce czułem smutek, wynikający ze zbliżającego się nieubłaganie zamknięcia jednego z najciekawszych muzeów, jakie miałem okazje w życiu odwiedzać.


Pogoda cały czas ulegała zmianie, a my szliśmy sobie póki co po otwartej przestrzeni całkowicie odsłonięci na wiatr. Widok szarych mokradeł w jakiś dziwny sposób mnie uspakajał.



Kawałek dalej wypatrzyłem dość duże skupisko niezbyt wysokich chaszczy, okazały się świetną osłoną przed wiatrem. Dlatego postanowiliśmy się na ich skraju zatrzymać.


Dopiero co przestało padać, więc wszystko dookoła było jeszcze wilgotne. Znalazłem uschnięte krzaki bzu, z którego wyłamałem kilka średnich i grubszych gałęzi. Część tylko okorowałem do suchego, a z czterech średnich zrobiłem pierzaste patyki, które w znacznym stopniu przyspieszyły cały proces rozpalania ognia.


Podkładkę na wilgotną trawę zmajstrowałem na szybko z leżących wszędzie dookoła kawałków cegieł, a jako podpałki użyłem skromnego zapasu kory brzozowej, który został w kieszeni od wczoraj.

Widoki naprawdę dopisywały, wyszło słońce, od czasu do czasu spadały niewielkie ilości śniegu, ale to był dobry czas, żeby wysuszyć klamoty po szalonej nocy. Świadomość posiadania suchego śpiwora bardzo pozytywnie wpływa na komfort psychiczny pod koniec dnia.


Menu mieliśmy tak zróżnicowane, że aż ciężko spamiętać, kiełbaski, musli, kasza, kawa, herbata. To naprawdę ciężki survival, kiedy masz więcej niż jesteś w stanie zjeść, a szkoda nosić to ze sobą. Obfitość trawy i rozlewisko kilka metrów od nas pozwoliło szybko ogarnąć kwestię zmywania.


Niestety, zostawiając plecak na noc, na pastwę deszczu zapomniałem wyciągnąć ostatniej rzeczy…papieru toaletowego, najważniejszego elementu w moim ekwipunku. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, jak bardzo zagrożone było moje życie od samego rana. No ale twardym trzeba być. Poświęciłem mokrą rolkę na rzecz wygaszania ognia, po czym spakowaliśmy suche już klamoty i ruszyliśmy dalej.


Idąc dalej na przełaj w kierunku północnym doszliśmy w końcu do leśnej drogi i rozpoczęliśmy w tempie iście spacerowym, kompletnie bez pośpiechu drogę do Bornego. Zdecydowaliśmy się przejść tego dnia większość drogi powrotnej i na noc znaleźć sobie jakąś ciekawą miejscówkę, tak żeby z rana szybko dojść na autobus.



Droga byłą równie ciekawa co trasa do Kłomina, może nawet bardziej, bo najpierw trafiliśmy na kilka niedużych wzniesień, a potem przedzieraliśmy się na przełaj przez równiny pełne wrzosowisk.




W takim klimacie mijały nam kolejne kilometry, raz przez chaszcze, raz po drodze. Podczas krótkiej przerwy technicznej na łyk herbaty i odciążenie pleców obraliśmy kierunek na 180 metrową górą znajdującą się nieopodal, pomiędzy oddziałami 150, a 154, gdzie już prawie się zdecydowaliśmy rozbić.


Wydało mi się jednak zbyt wcześnie na to i poszliśmy dalej, szukać innego miejsca. Tym razem, w kierunku północno-wschodnim, na górę Warnią. Po drodze nieźle się zdziwiliśmy, bo dopadła nas…zamieć śnieżna.



Na pewno nie tak spektakularna jak zawieja na Baraniej Górze, ale momentami faktycznie niewiele było widać, a śnieg zacinał w poziomie. W każdym razie, jak na koniec marca, bardzo ciekawe zjawisko.

Udało nam się dotrzeć na Warnią Górę. Przestało sypać. Pomiędzy drzewami nawet nie było śladu, że cokolwiek się działo. Słońce wyszło i oświetliło znajdujący się tam bunkier.



Z zewnątrz wyglądał całkiem imponująco, więc nie mogliśmy przepuścić okazji zajrzenia do środka.



W środku…jak nad morzem. Zimno, brudno i bieda, więc kilka szybkich fotek i wyszliśmy, zanim staliśmy się pożywką pierwszego pokolenia komarów w tym roku.


Kawałek dalej, po zejściu niżej znaleźliśmy obfitującą w opał, nieco podmokłą miejscówkę, która mimo to spodobała nam się i została noclegownią na tą noc. Czasu było dużo, więc na spokojnie rozbiliśmy poncza, przygotowaliśmy spore ognisko, bo było dość chłodno. Udało się też wyczyścić zapasy praktycznie do końca.



Posiedzieliśmy trochę i dość szybko poszliśmy spać, ze względu na spadającą temperaturę. Mnie dodatkowa akurat brała gorączka, więc tylko wypiłem łyk gorącej herbaty i szybko zawinąłem się w śpiwór.



W nocy temperatura spadła kilka stopni poniżej zera, z domu zabrałem cienką karimatę i kilka razy poczułem chłód leżąc na plecak. Zwinięcie się w kłębek na boku rozwiązywało problem. Gdzieś w nocy odwiedziło nas stadko dzików, które postanowiło sobie w okolicy poszukać niewypałów, atak kaszlu skutecznie je spłoszył.


Poranek był faktycznie chłodny, ale wyspany i jakby z mniej obolałym gardłem, obudziłem się kilka minut przed siódmą. Ubrałem się i poszedłem z ciekawości obejrzeć okolicę, zastanawiając się gdzie chodziły dziki. Znalazłem trochę pooranej ściółki i to. Jakiś pocisk przeciwlotniczy, moździerzowy czy inne cudo. Nieco krótsze i grubsze od banana.


Poza tym w okolicy wszystko pokrywała cienka warstwa śniegu, a miejscami – lodu. Poncza były nieco zamarznięte, trzeba było je mocniej wytrzepać przed spakowaniem, żeby nie narobić sobie basenu w plecaku.





Przez drzewa przebijały się już ciepłe promienie słońca, rozpuszczające śnieg, gdzie tylko się dało.


Droga powrotna mijała spokojnie i po niecałych dwóch godzinach byliśmy na przystanku autobusowym, gotowi na powrót do domu.


Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze kiedyś odwiedzić Kłomino, zanim zostanie całkowicie przywrócone światu, bo wiem, że lasy w okolicach Bornego Sulinowa wpiszę sobie na stałe w wypadowy kalendarz.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz