poniedziałek, 13 maja 2013

Węgierska Górka – Rysianka – Rajcza /28.01.2012


Trochę czasu już minęło od wypadu, ale w końcu udało mi się zebrać, żeby coś skrobnąć na jego temat. Pomysł przyszedł dość nagle, w połowie stycznia, jeszcze pod wpływem wrażeń z pierwszego zlotu forumowego na Baraniej Górze. Udało nam się zorganizować w ciągu dwóch tygodni, także 28.01 o trzeciej w nocy już staliśmy na dworcu PKS w Zabrzu gotowi do drogi, ale od początku… Umówieni byliśmy na piątek 27 stycznia, u Kuby w Zabrzu. Pod wpływem niewyjaśnionego do tej pory impulsu odnalazłem się dzień wcześniej, jadącego pociągiem do Zabrza. Wysłałem sms’a do Rzufa z zapytaniem czy ostatecznie zdecydował się pojawić tego wieczoru i chwilę później dowiedziałem się, że będę na miejscu cały dzień przed czasem. Wyjaśniłem kwestię z Kubą, który nie marnując czasu wziął na piątek dzień wolnego i razem z jego kolegą (Dominikiem, o ile dobrze pamiętam) wybraliśmy się poszwendać po dolinie Bolechowickiej, która należy do obszaru Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Rano (chyba po czwartej) pojechaliśmy do Zabierzowa i, zdaje się, do późnego popołudnia kręciliśmy się po okolicy. Teren był dość prosty, a śniegu niewiele, więc obeszliśmy spokojnie najciekawsze miejsca, na koniec zrobiliśmy małe ognisko i upiekliśmy kiełbaski. W sumie około 17 km, które były dobrą rozgrzewką przed właściwą trasą. Kilka szybkich ujęć z tego dnia.












Wieczorem dojechali do nas Rzuf i Rabtoszek, pogawędziliśmy trochę i dość szybko poszliśmy spać. Pobudka zaplanowana była na drugą, więc trzeba było korzystać ze snu jak tylko się dało. Kuba przenocował nas w swojej luksusowej przestrzeni magazynowej i kiedy nadszedł czas, wypoczęci i pełni energii przygotowaliśmy się do drogi. Po raz ostatni sprawdziłem klamoty, zdecydowałem się zostawić termos na rzecz nalgenki, którą chciałem przetestować razem ze świeżo uszytym do niej pokrowcem.
Miało być na lekko, więc wysłałem wcześniej mój plecak do mieszkania w Norwegii (gdzie prędzej czy później musiałby się znaleźć) i zostawiłem sobie tylko klapę, z której zmajstrowałem poręczny, około 15 – litrowy plecaczek. Wyszło na to, że wszyscy byli mniej lub bardziej standardowo wyposażeni, więc skończyłem jako jedyny ‚ultralajt’, z czego też mieliśmy okazję trochę pożartować.
Pierwszy etap podróży pamiętam jak przez mgłę, autobus z Zabrza do Katowic, zapewne z nadmiaru energii , która pojawia się podczas pobudki o drugiej w nocy – przespałem. Tam przesiedliśmy się do pociągu do Węgierskiej Górki. Na miejscu czekało nas kilka kilometrów zanim w ogóle doszliśmy do czerwonego szlaku, którego trzymaliśmy się aż do schroniska na Rysiance.

Rzuf z Rabtoszkiem przygotowali sobie wcześniej rakiety z gałęzi, które miały ułatwić drogę, ale zanim zaczęły być naprawdę przydatne zrezygnowali z nich.


Na szlak trafiliśmy około 8-9 i odświeżeni chłodnym powietrzem, całkiem żwawo ruszyliśmy przed siebie.












Mimo, że śnieg nie był zbyt głęboki, miejscami do połowy łydki, chłopaki wypróbowali swoje rakiety i przez dłuższy czas dobrze im służyły. Potem z nich całkiem zrezygnowali, bo były zbyt niewygodne w transporcie. Poza tym słoneczna pogoda i brak wiatru aż zachęcały do maszerowania, więc pierwszy etap podróży minął nam bardzo szybko. Zatrzymaliśmy się na dłużej tylko raz, Kuba na palniku przygotował nieco kawy, ja dorzuciłem od siebie po porcji bloku czekoladowego. Przy okazji moja butelka była już w 1/3 pusta, postanowiłem załadować do pełna śniegu i zobaczyć po jakim czasie się rozpuści. Butelkę miałem cały czas pod kurtką, a śnieg topił się przez około 2-3 godziny i ostatecznie nie dawał zbyt wiele wody. Może gdyby mieć jakiś płaski pojemnik, który miałby większą powierzchnię odbierania ciepła, można by go efektywniej w ten sposób wykorzystać.














Wędrowaliśmy na przemian otwartą przestrzenią i pomiędzy drzewami, a przez cały czas walczyłem z chęcią wyciągnięcia aparatu…tak, robiłem zdjęcia tylko wtedy, kiedy naprawdę nie mogłem się powstrzymać, inaczej byłyby ich tysiące i jednym wpisem zżarłbym sobie cały miesięczny transfer z tego biednego internetu.











Po około pięciu godzinach doszliśmy do pierwszego schroniska „Słowianka”, gdzie zatrzymaliśmy się na herbatę i kolejną porcję małych smakołyków. Na liczniku mieliśmy 2/3 trasy, około dziesięciu kilometrów, za sobą. Do celu, zostało około pięciu, ale od pani obsługującej to miejsce dowiadujemy się, że dalsza droga jest mocno zaśnieżona, a ostatni turyści dość szybko z niej zrezygnowali, więc przed wyjściem poinformowała nas, że jakbyśmy się rozmyślili, to mają wolne miejsca. Po niespiesznej wymianie poglądów zdecydowaliśmy się iść dalej, trzeba być twardym przecież, zresztą było dopiero południe, a perspektywa przesiedzenia reszty dnia w schronisku nikomu się nie podobała, albo przynajmniej nikt nie zgłaszał takiej chęci.



Z nowymi siłami ruszyliśmy w dalszą drogę. Po kilkuset metrach spotkaliśmy odpoczywającą parę turystów, których później już nigdzie nie widzieliśmy, więc pewnie stwierdzili, że nie ma sensu się katować. Śnieg zrobił się nieco głębszy, do tego nie było przed nami żadnych śladów, więc przecieranie szlaku było bardziej męczące, co jakiś czas zmienialiśmy się w kolumnie, tak żeby najbardziej zmęczone osoby znajdowały sie na jej końcu, gdzie można było całkiem wygodnie stąpać po twardych śladach.






Im dalej szliśmy, tym więcej śniegu, piękniejsze widok (pierwszy raz widziałem taką okiść na drzewach)i, trudniejszy marsz i częstsze postoje. Mróz był dość silny (ok. -15), więc nie zatrzymywaliśmy się na zbyt długo. Część podejść wymagała tyle wysiłku, że na ich czas zdejmowałem, albo rozpinałem całkiem kurtkę, mając pod spodem tylko podkoszulek termoaktywny, inaczej natychmiast zalewał mnie pot. Rękawice, które przezornie zabrałem przydały się tylko podczas stromych podejść w głębokim śniegu, gdzie trzeba było poruszać się na czworaka. Za to w końcu mogłem docenić geniusz stuptutów, które w połączeniu z dobrze zaimpregnowanymi butami pozwoliły się cieszyć niemalże suchymi stopami, nieco tylko wilgotnymi z nadmiaru potu – butów niestety zdjąć w czasie podejść nie da rady, szczególnie zimą.










Nie pamiętam godziny, ale około trzeciego kilometra tego odcinka zaczęło się robić ciemno, słońce powoli schodziło coraz niżej, ale mieliśmy już bliżej do schroniska na Rysiance, niż gdybyśmy chcieli wracać do Słowianki, więc ruszyliśmy dalej. Z każdym krokiem zmęczenie było coraz bardziej odczuwalne, ale to już nie czas, kiedy można by zawrócić, robiło się coraz zimniej i każdy przebyty metr był na wagę złota. Nieco łatwiej nam było po wejściu na halę, jednak ciągle zapadaliśmy się, nawet w śladach po skuterach. Kiedy słońce zaszło całkiem Kuba doświetlał drogę swoją czołówką, która zdawała się topić śnieg snopem światła. Nie wiem ile czasu minęło od zachodu słońca, może to było 20 minut, a może godzina, ale w końcu zobaczyliśmy ciepły blask bijący z okien schroniska i pokrzepieni tym widokiem ruszyliśmy w jego kierunku. Nikt już po zmierzchu nie fotografował, bo nie było ani czasu, ani chęci, ani tym bardziej aparatu, który byłby w stanie wyłapać cokolwiek z ciemności.




Wieczór zakończyliśmy sytą obiadokolacją, placki w gulaszu i kufel grzanego piwa przeniosły mnie na wyższy poziom istnienia, wystarczyło już tylko ułożyć ubrania do schnięcia, przyłożyć głowę do poduszki i od razu przeszedłem w głęboki, niczym nie przerwany do rana sen. O świcie Kuba wyszedł uwiecznić wschód słońca. Po zobaczeniu tego na zdjęciach pożałowałem swojego lenistwa i obiecałem sobie wykorzystać następną okazję. Cały czas zastanawiałem się skąd w schronisku jest tyle osób i czemu ciągle mają siłę pić i hałasować…przekonałem się drugiego dnia, kiedy po spakowaniu ruszyliśmy w dół innym szlakiem. Był całkowicie odśnieżony i miejscami pełen ludzi, zmierzających do schroniska. Naprawdę się ucieszyłem, że wybraliśmy mniej uczęszczaną trasę, bo pomimo całej trudności jej pokonania byliśmy tam tylko my, natura i wszechobecna cisza.














Tego dnia mieliśmy zrobić tylko kilka kilometrów, ale okazało się, że autobus nie kursował, także znowu dołożyliśmy ponad 15km, jednak tym razem było albo płasko, albo w dół, do tego całkowicie po odśnieżonych trasach, więc chyba nikt nawet tej trasy nie poczuł. Popołudniu doszliśmy do Rajczy, w oczekiwaniu na pociąg odwiedziliśmy jedną z pizzeri i udaliśmy się w drogę powrotną. Już wtedy powoli snułem plany na następny wypad, ale urlop, niestety, rzecz skończona, więc na to przyjdzie czas kiedy indziej.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz