czwartek, 9 maja 2013

Listopadowy weekend /04.11.2011


Kolejny weekend – kolejny wypad. Podoba mi się to jako jedna z niewielu aktywności, które mam okazję uprawiać, miła odmiana od siedzenia przez cały tydzień w pracy i w domu. Trasa podobna do poprzedniej, z tym że warunki zdecydowanie mniej sprzyjające. Cały tydzień padało, w weekend nie odpuściło, czasem tylko deszcz zmieniał się w mżawkę.

Wyjście po powrocie pracy i spakowaniu się na szybko. Jak się okazało zapomniałem tylko skarpet na zmianę, czego żałowałem w drodze powrotnej. Obyło się bez odcisków, ale w wilgotnych niezbyt przyjemnie się szło. W każdym razie. Godzina 16 – jestem w drodze, pełen optymizmu. Lekka mgiełka, mżawka – nic strasznego. W pół godziny udało mi się wejść na wzgórze, skąd mogłem przyjąć już w miarę sensowne tempo. Przed 18 słońce przestało dawać już jakiekolwiek światło, czołówka na głowę i do boju…chwila, czemu nic nie widać..aa tak mgła, no to światło bliżej metr przed stopami i snuję się jak upiór.

Półtorej godziny później stwierdziłem, że to bez sensu, a i dalsza droga wymagała pokonania kilku stromych podejść, które teraz są dość śliskie. Nie ma co ryzykować. Wiedziałem ‚mniejwięcej’ w którym miejscu jestem. Przeszedłem jeszcze kilkaset metrów dalej i ostro zboczyłem ze ścieżki w las, 5 minut pokonywałem bagniste 30 metrów dzielące mnie od przywołanej w pamięci chaty, która powinna tam stać. Dobry strzał, coś jest..wychodek, nie to dalej. Pokręciłem się trochę i znalazłem wspomnianą chatę. Oczywiście zamknięta jak wszystkie, no ale ma spory ganek. Deski pod sobą, deski nad sobą – świetnie. Jeszcze tylko szybka kolacja, kilka łyków kawy i można spać.

Pobudka standardowo – przed ósmą. Dalej mży. Szybkie pakowanie, resztka kawy i dalej, ku wybranej miejscówce. Warto wspomnieć, że na taką pogodę naprawdę przydatny może okazać się pokrowiec na śpiwór (bivybag). Wykonane są zazwyczaj z goretexów i dobrze izolują śpiwór przed drobnymi opadami. No cóż. Ja mój zostawiłem w domu, przez co później czekało mnie suszenie śpiwora.

Widok zaraz po przebudzeniu.

I dalsza droga...




Opału ci u nas dostatek. Naprawdę niezliczone ilości drzew obumarłych, głównie z powodu korników. Część wiatrołomów i wiatrowałów, a zima idzie i dojdą jeszcze śniegowe formy ‚produkcji opału’. No nic, siedząc w kilka osób, albo samemu przez dłuższy czas można by się zająć pozyskaniem tego dobra, ale tu bez jakiegoś konkretnego brzeszczota by się nie obeszło. Można też przepalać, ale przy tej wielkości drzewach to by nie było najbardziej twórcze zajęcie.
Po znalezieniu wystarczająco suchej miejscówki rozpiąłem ponczo pomiędzy dwoma drzewami, naciągnąłem czterema, na szybko wystruganymi śledziami i wrzuciłem klamoty, żeby dłużej nie mokły.


Przygotowałem sobie nieco opału do wieczora, na później przytargałem jeszcze jakieś cieńsze świerki. Wszystko elegancko podzieliłem, co grubsze odłożyłem do przepalania. Kawałek kory z mojego super-zasobnika-do-rozpalania-ognia, mała studzienka, płomień i…zgasł. No cóż za bardzo pospieszyłem się z wykładaniem rozpałki i w środku zrobiło się małe zamieszanie, to co najbliżej kory szybko się wypaliło, a nie starczyło czasu, żeby zajęły się zewnętrzne gałęzie. No to jeszcze raz. Rozgrzebywanie, poprawa wnętrza – tym razem miniaturowy wigwam pośrodku studni i kilka grubszych gałązek na wierzch, kolejny kawałek kory...tadam – mam ognisko.




Chwilę jeszcze podokładałem do ognia, żeby mieć pewność, że zanim przejdę do gotowanie zbierze się odpowiednia ilość żaru. Dalej, czego mi brakowało to wody, no ale żaden problem. Co kilkaset metrów można tu znaleźć dość czyste strumienie, zazwyczaj wystarczy co jakiś czas się zatrzymać i ponasłuchiwać  Woda z tego, z którego akurat nabrałem, przy próbie miała lekko ziemisty posmak, no ale cóż – i tak nie będę pił tego bez gotowania. Zatargałem pełen termos, który akurat płukałem po kawie i rozpocząłem wielkie gotowanie. Może nie tak wielkie jak zwykle, no ale konkretna porcja zupy zawsze mnie zadowala w terenie.


Moja zupa – składniki. Zrobiłem ją z resztki konserwy, kostki bulionowej, połowy cebuli, małej garstki suszonych warzyw i grzybów oraz takiej samej ilości makaronu. Gotowałem w małej menażce helikona używając odwrotnej strony pokrywki do osłony przed popiołem. Potem mogłem spokojnie gotować wodę w dużej manażce przykrywając ją czystą stroną przykrywki. Inaczej musiałbym ją od razu umyć, albo piłbym herbatę z tłuszczem ;]

Składniki:


Kolejność prosta. Wytapiam tłuszcz (o ile mięso taki posiada), wrzucam posiekaną cebulę, dolewam kubek wody, warzywa, reszta wody + kostka. Jak to wszystko się trochę pogotuje wrzucam makaron.

Efekt końcowy

Zupa wyszła elegancka, dość tłusta (zasługa konserwy) i nie brakowało jej żadnych przypraw (dzięki kostce). Deszcz się nasilił, więc postanowiłem przeprowadzić mały eksperyment z ponczem. Pierwotnie ustawiłem je w ten sposób.



W takim ustawieniu było sporo miejsca do siedzenia, łatwiej było też łapać ciepło z ogniska, ale kąt był zbyt duży i rzeczywista przestrzeń, na której było całkiem sucho nie wydawała się wystarczająca. Ustawienie zmieniłem obniżając przednie mocowania do drzew i dodając dwa maszty po bokach.




Siedzieć się już w tym nie dało, ale za to ustawienie świetnie nadawało się już do leżenia. Później jeszcze ognisko przysunąłem trochę bliżej, żeby osuszyć śpiwór po poprzedniej nocy i odrobinę siebie.



Kilka 'zapychaczy'






Przy okazji znalazłem fajny nawis, który w razie co mógłby służyć za awaryjne schronienie


Obóz z odległości ~30m.

Uzupełnianie zapasu kory.



I to na tyle, dodam tylko, że w nocy, kiedy deszcz się nasilił, okazało się, że ponczo cieknie w miejscy, gdzie umocowana jest kieszeń. Trochę zmoczyło mi śpiwór w dolnej części (akurat tam przypadała kieszeń), także to kolejny dowód o użyteczności bivybaga, no i informacja dla mnie, że czas zmienić rodzaj zadaszenia ;]

Rano, znów przed ósmą zjadłem skromne śniadanie, dopiłem herbatę z termosu i ruszyłem w drogę powrotną, w końcu wypoczęty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz