poniedziałek, 13 maja 2013

Zimowe nocowanie /12.02.2012


Wypad skończył się wcześniej niż planowałem z dość nietypowych przyczyn. Zacząłem sprawdzać, czy dam radę nagrać jakiś filmik…no i okazało się, że dałem radę, ale 2gb na karcie ledwo starczyło, żeby zmieścić kilka ujęć z pierwszego dnia.
No cóż, to znaczy tylko, że jutro idę po nową kartę, mam nadzieję, że 8, albo 16gb da radę upakować do tego aparatu.



W niedziele wstałem przed siódmą (dzień wcześniej spakowałem plecak), ubrałem się i wyruszyłem przez wymarłe miasto. Ludzie w sobotę pewnie chwytają każdą chwilę, tzn. piją tak długo, jak tylko się da. Idąc około kilometra, zanim trafiłem na ścieżkę wiodącą na wzgórze, nie spotkałem ani jednej osoby…no minęły mnie dwie taksówki, ale na tym koniec. Droga na górę jest jednym z najtrudniejszych momentów w moich wypadach na północne wzgórza, mieszkam na wysokości 0-50m n.p.m., a miejsce, skąd zaczyna się każdy mój wypad znajduje się na wysokości 350-400m n.p.m.


No ale cóż, kurtka z pleców i w drogę. Na górze chwila na obfotografowanie wschodzącego słońca, naprawdę piękny widok. Kilka małych łyków wody i dalej. Wędrowałem trasą dla narciarzy, w najbardziej uczęszczanych miejscach utwardza je maszyna, chyba każdej nocy…




Po jakimś czasie zauważyłem ślady łosia, wędrował od lewej do prawej, miejscami wyjadając coś spod śniegu. W kilku miejscach schodził w głęboki śnieg, ale dość szybko wracał na ścieżkę. Kawałek dalej zamurowało mnie, kiedy podniosłem głowę zobaczyłem zwierze wielkości konia, obserwujące mnie z małej polanki, jakieś 20 metrów od ścieżki. Zdaje się, że to była samica, bez żadnego towarzystwa, więc odczułem ulgę…śmiejcie się, ale pierwszy raz widziałem z tak bliska łosia, do tego naczytałem się, że są bardziej niebezpieczne od niedźwiedzi, no i to wystarczyło, żebym poczuł się dość nieswojo. W każdym razie postanowiłem jej nie przeszkadzać i po prostu pójść spokojnie dalej. Trochę dziwnie się czułem, będąc pod stałą obserwacją potężnego zwierza, ale oddaliłem się i byłem całkiem zadowolony, że nie postanowiła za mną podążać (z jakiegokolwiek powodu miałaby to robić). Teraz pierwszą rzeczą, którą zrobię będzie zapoznanie się bliższe z nieco dokładniejszymi wiadomościami na temat tych zwierząt…pewnie potem stwierdzę, że cały strach na nic, no ale liczy się pierwsze wrażenie.






Kilka kilometrów dalej (po drodze zrobiłem parę fotek, ale dodatkowych atrakcji wartych opisania nie spotkałem) skończyła się moja ścieżka i trafiłem na coś nieco bardziej ‚tubylczego’ – wąską ścieżkę wydeptaną na rakietach, być może wcześniej przejechaną skuterem śnieżnym. Z przydrożnych brzózek zebrałem trochę wierzchniej kory, gdzieniegdzie trafiło się suche źdźbło paproci i suche porosty na świerkowych gałęziach. Wszystko to miało mi później posłużyć jako rozpałka, dlatego zawędrowało do pewnej, suchej kieszeni w spodniach, gdzie mogło spokojnie podsychać.






Do tej pory nie mogę się nadziwić, kiedy widzę znajome miejsca zimą. Niektóre przechodzą ogromną transformację, stają się niemal nie do poznania. Na szczęście drogi byłem pewien, więc bez problemu trafiłem w okolicę miejsca oznaczonego na mapie jako Skimten. Tam musiałem zejść z udeptanego szlaku i stworzyć własny. Brnąłem więc, zapadając się po kolana, a miejscami i po pas w suchy, nieubity śnieg. Nie minęła godzina, jak udało mi się trafić na kilkudniowe ślady, które zostawił ktoś z rakietami śnieżnymi. Szło się po nich o tyle dobrze, że miejscami śnieg był całkiem nieźle ubity i nogi się tak nie zapadały. Muszę nabrać wprawy z nartami, może coś pomogą przy podróżowaniu po tych puszystych szlakach, ale wydaje mi się, że rakiety do przygotowywania obozu i przemieszczania się po nim, byłyby o wiele lepszym rozwiązaniem. Po prostu łatwiej się w nich manewruje.




Idąc wzdłuż zbocza ciesząc się pięknymi widokami i ubitą ścieżką znów zostałem zaskoczony, tym razem przez parę łosi. Nie wiem czy to była samica, dwie, czy jakieś młode, ale uciekły zanim zdążyłem choćby wyciągnąć aparat, czego żałuje, bo tego pierwszego udało mi się uchwycić na krótkim ujęciu filmowym, a widać go tyle, co potwora z loch ness i obcych na zdjęciach fanatyków ich poszukiwania, więc na podstawie wideo-dokumentacji i tak nikt mi nie uwierzy.
Pół godziny później znów zszedłem ze szlaku, żeby dostać się bliżej zbocza, gdzie chciałem znaleźć sobie miejsce na obozowisko. Docelowo szukałem świerka, ze zwieszonymi nisko gałęziami, ale trafiłem na coś dużo ciekawszego. Przechodziłem już kiedyś w tej okolicy, ale jeszcze nigdy to miejsce nie wydało mi się tak idealne na obozowisko.



Na oko 80-100 letnia sosna przewalona wiatrem, cała karpa na wierzchu, większość gałęzi odcięta. Pode mną było w tym miejscu około pół metra śniegu, gdzieniegdzie więcej, ale okazało się, że kłoda znajduje się na niemalże idealnej wysokości. Nie narzekałbym na dodatkowe 10 centymetrów, które pozwoliłyby mi siedzieć swobodnie pod nią, ale było wystarczająco miejsca, żeby spać.
Drzewo okazało się idealnym pomocnikiem, okolice wierzchołka wykorzystałem jako miejsce do przygotowywania opału, w połowie urządziłem się z kuchnią, a przy samej karpie wykopałem miejsce na szałas. Od wiatru odgrodziłem się początkowo ścianą z gałęzi świerkowych, obsypanych bogato śniegiem, ale po rozpaleniu ognia okazało się stamtąd zbyt obficie kapać i przebudowałem zadaszenie na wersję z samych gałęzi. Niestety okazało się dużo bardziej przewiewne i już nie trzymało tak dobrze ciepła ogniska jak poprzednie – kapiące, także nad tym elementem będę musiał jeszcze popracować następnym razem.



Wyściółkę, czyli prowizoryczny podłogo-materac zrobiłem narzucając kilka warstw drobniejszych gałązek świerka, izolowało to całkiem przyjemnie, także chłodu ziemi nie czułem w tamtym miejscu.


Znalazłem bardzo ładnego świerka, który elegancko palił się do późnej nocy. Sztuka miała może niecałe 10m wysokości, a udało mi się go wypatrzeć pomiędzy innymi tylko dzięki korze, która poodpadała w kilku miejscach. Wcześniej mijałem jeszcze inną sztukę, całkowicie pozbawioną kory, pięciometrowa strzałę, pozbawioną wierzchołka, ale miała ponad 30cm w odziomku, więc całkowicie odpadała przy mojej małej siekierce (albo to ona odpadała, gdybym chciał nią tego świerka powalić). Ostatecznie wyciąłem tego mniejszego, którego sobie upatrzyłem, okrzesałem i w dwóch kawałkach przetransportowałem do obozowiska, gdzie podzieliłem go na około metrowe kawałki. Z grubszej części otrzymałem dwa po około dwa metry, po prostu szkoda było sił na ich dalsze przerąbywanie.



Kiedy w końcu rozpaliłem ogień, do czego musiałem przygotować sobie na odśnieżonym kawałku małą platformę, która oddzielała całość od gleby, jak zwykle poczułem tą pierwotną radość wynikającą z posiadania ognia. Przecież zimno mi nie było, a bez ciepłego posiłku też nic by mi się nie stało. Mimo wszystko cieszyłem się. Pozwoliłem sobie w końcu na dłuższą przerwę, było już grubo po południu, a ja od 7 dość intensywnie używałem wszystkich mięśni. Zagotowałem sobie wodę na herbatę, świetnie się spisał aluminiowy garnuszek, który pewnie głównie dzięki dużej powierzchni denka pozwolił doprowadzić ją do wrzenia po mniej niż dwóch minutach.




Po kilkunastu minutach, które spędziłem ciesząc się ogniem i ciepłą herbatą, zdecydowałem się na obiad. Standardowo – zupa, pewnie poza mną winny jest temu dwukrotnie większy garnek, więc podobna ilość składników, jaką zazwyczaj stosowałem, na dwukrotnie większą ilość wody w skutku okazała się nieco rzadką zupką z pływającymi gdzieniegdzie kawałkami warzyw, mięsa i makaronu. Jednak mieszanka przypraw – soli, pieprzu, ostrej papryki i bazylii oraz spora ilość wytopionego tłuszczu dość wyraźnie przyćmiły jej ‚przezroczystość’.


Do wieczora, czyli przez kolejne kilka godzin na przebudowę zadaszenia, o której wspominałem wcześniej oraz przygotowywaniu dodatkowego opału do podrzucania w nocy, jako że w dalszym ciągu pomysł przespania się bez śpiwora wydawał mi się całkiem sensowny. Resztę jedzenia zebrałem do jednej siatki i powiesiłem wysoko na drzewie, kilkadziesiąt metrów dalej, a obierki i kości po zupie spaliłem w ognisku. Kiedy już było na tyle ciemno, że nie wypadało się nigdzie ruszać spędziłem jeszcze kilka godzin susząc spodnie i buty przy ogniu, siedząc już pod zadaszeniem.


W końcu przysnąłem, jak mi się wydawało na chwilę, a co się okazało – na kilka dobrych godzin, w czasie których ognisko całkowicie zdążyło zgasnąć, a wiatr zmienił kierunek. Z niechęcią rozwinąłem śpiwór i spałem tak już do rana (wygrzebałem się ze śpiwora dopiero przed dziewiątą). Przypuszczam, że gdybym nie odwykł od budzenia się co jakiś czas przy ognisku, żeby podrzucić dodatkowe polana i miałbym szczelniejszy, dobrze odizolowujący od wiatru dach, mógłbym spokojnie spać tak jak zamierzałem.


No cóż przekonam się o tym następnym razem, a teraz mogę tylko powiedzieć, że śpiwór w okolicach -10 do -15 stopni sprawdza się bardzo dobrze, mimo braku kołnierza termicznego, który może kiedyś w przypływie szału krawieckiego sobie sprezentuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz