czwartek, 9 maja 2013

Tyrifjorden /21.07.2011


Pod koniec lipca postanowiłem się wybrać na jakiś konkretniejszy marsz. Tylko tydzień dzielił mnie od powrotu do Polski, więc żeby umilić sobie ostatni weekend wybrałem się z Drammen kilkadziesiąt kilometrów na północ, żeby na własne oczy zobaczyć piąte pod względem wielkości jezioro Norwegii – Tyrifjorden. Jak się dowiedziałem w połowie drogi, szukając zapałek u pewnego starszego małżeństwa, w nocy, kiedy spałem (nocleg nad jeziorem Garsjo) miała miejsce masakra na wyspie Utoya, która znajduje się akurat na jeziorze Tyrifjorden. Większa część tamtejszego terenu była zamknięta i policja nie wpuściłaby mnie dalej. Aczkolwiek udało mi się dotrzeć na najbardziej wysunięty na południowy wschód fragment i po dojściu do blokady zamówiłem z domu transport powrotny, jako że na piechotę do pracy już bym nie zdążył


Pierwszego dnia wyszedłem w ulewę, stwierdziłem, że nie będę odkładać czegoś, na co tak długo czekałem. Bez mapy i kompasu (jeszcze wtedy nie miałem) wyszedłem, polegając głównie na szczątkowym zmyśle orientacji i znajdowanych w punktach orientacyjnych mapkach. Idąc wiele razy na przełaj przez mokradła, w końcu utopiłem buty i niestety zmuszony byłem kontynuować w mokrych. Żałowałem przez chwilę, że to gore, bo w jeden dzień nie da rady tego wysuszyć, a już napewno przy deszczowej pogodzie i ostrym ograniczeniu czasowym. Mimo przejścia w mokrych około 30km nie dorobiłem się odcisków, jedynie stopy miałem konkretnie obolałe po wszystkim. Co jakiś czas robiłem krótkie postoje na ich przewietrzenie i rozmasowanie.
To był pierwszy raz kiedy widziałem tutejsze urwiska, mokradła i wrzosowiska, ponad połowę tego dnia przeszedłem we mgle, a cały w deszczu, momentami konkretnej ulewie. Drugiego dnia było pięknie i ładnie, a od czasu do czasu z zaskoczenia dochodziło do kilkuminutowego oberwania chmury.
Po drodze wodę brałem bezpośrednio ze źródełek, czy też innych pomniejszych, szybko płynących strumyków, jako prowiant miałem zdaje się trochę chleba, kiełbasy i jakieś warzywko. Do tego podjadałem co tylko się dało, czyli jagody i maliny w ilościach hurtowych.

Nie idzie mi relacjonowanie po tak długim czasie także zapraszam do zdjęć ;]









Nigdy nie przypuszczałem, że w najwyższych partiach tych wyżyn będzie się przemieszczało tyle wody. Większość terenu porastał mech, a podłoże było przesiąknięte na wskroś. Gdzieniegdzie ostro się przelewało.




Deszcz ustąpił, teraz czas na mgłę. Nieco namieszała mi w nawigacji, ale ostatecznie dotarłem, gdzie planowałem.






Z czyjegoś stadka, aczkolwiek widok całkiem miły :]


Malina moroszka. Tu jeszcze niedojrzała. Kiedy dojrzeje smakuje jak zbyt dojrzała, mało słodka gruszka. Świetna na dżemy, ale na świeżo też daje radę.

Pierwszy nocleg nad jeziorem Glitre. Byłem wykończony szwędaczką we mgle, dobrze było się w końcu położyć.


Dzień zapowiadał się obiecująco. 


Było mi niestety nie po drodze, chwilę później dopadła mnie ulewa, która trzymała praktycznie do samego Tyrifjorden.

Dotarłem. Buty kompletnie mokre, kilka razy wylewałem z nich wodę. Stopom się to nie podobało. Ucieszył je odpoczynek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz