poniedziałek, 13 maja 2013

Deszczowy Telemark /17.06.2012


Od jakiegoś czasu planowaliśmy z kilkoma osobami z forum mały wypadzik w Norwegii. Udało im się wygospodarować całe 10 dni wolnego, więc opcji mieliśmy naprawdę wiele.
Początkowo chciałem oprowadzić ich po obszarze na północ od Drammen, znanym jako Finnemarka, ale ilość czasu i kilka rzutów okiem na mapy skusiło mnie do zaproponowania nieznanych mi dotąd rejonów – Telemarku.

Film od Kubusha

I drugi ode mnie

Rozpoczęły się przygotowania, planowanie, dyskutowanie. Silnie zróżnicowana rzeźba terenu niejako sama odrzucała poszczególne elementy wyposażenia, które zamierzałem zabrać. Obiecałem sobie, że nie zabiorę nic, co nie będzie niezbędne lub chociaż w znacznym stopniu usprawniające przebieg podróży.
Z Polski jechał już do mnie śpiwór x-lite 200 i kijki trekingowe forclaz 500, na zadaszenie wybrałem tarpa 3x3m, wygodną, grubą karimatę, żeby się dobrze spało na twardszym podłożu. W dziale kuchennym pojawiła się tylko menażka wp, spork i mora clipper. Standardowo już wodę przenosiłem w nalgence, którą ostatecznie mógłbym wykluczyć przy kolejnej wyprawie w tamte rejony. Woda nadająca się bezpośrednio do picia była na każdym kroku, wystarczyłoby naczynie do gotowania posiłków. Czołówki użyłem może ze 3 razy, przy okazji noclegów w ciemnych szopach przy chatkach turystycznych, które są dla normalnych turystów niedostępne. Nie było problemu ze światłem podczas wędrówki nawet jakiś czas po północy, a zdarzyło nam się iść o tej porze może ze dwa razy. Wędka okazała się przydatna. Mimo, że nie było między nami żadnego zapaleńca, udało się kilka razy posmakować świeżej rybki.
Odnośnie ubrania – założyłem sobie zestaw szybkoschnący. W zeszłym roku śmigając w Nebraskach i grubszych ubraniach byłem nawet po krótkim deszczu cały mokry do wieczora. Tym razem wziąłem cienki t-shirt, nylonowe spodnie, buffa, i buty siatkowe Merell maipo. Na docieplenie i dla osłony przed wiatrem miałem w plecaku sofsthellową kurtkę stormberga (nie jest to stricte softshell, ale raczej wiatrochron podszyty cienkim polarkiem), do tego miałem jeszcze kalesony, które założyłem tylko raz do snu, jak się okazało – niepotrzebnie.
Bardzo zawiodłem się na butach, miałem nadzieję na szybkie schnięcie w odróżnieniu od haixów, a okazało się, że praktycznie cała droga była poprzecinana mokradłami i strumieniami, więc standardowo – cały czas mokro. Drugiego dnia przetarły mi się tasiemki usztywniające wiązanie lewego buta i zanim się z tym uporałem wieczorem, nabawiłem się odcisku między palcami. Mój błąd, nie trzeba było tyle czekać. Kolejnego dnia to samo z prawym. Gdyby nie to oraz konieczność nagminnego oczyszczania butów z elementów leśnej ściółki, chodziło się naprawdę wygodnie i lekko. Praktycznie zapominałem o tym, że chodzę w butach.
Po dodaniu wybranej na oko ilości jedzenia, udało mi się wszystko upakować do 35-litrowej Norrony i zamknąć całość w okolicach 12 kg. Do jedzenia wybrałem sobie dość urozmaicony jadłospis i poza 7 paczkami suszonych dań Real Turmat (które tak oszczędzałem, że 4 wróciły ze mną do domu ) zabrałem kilka gorących kubków i owsianek, które zostały mi z ostatnich wypadów. Ponadto wrzuciłem do plecaka mały woreczek z ostrą mieszanką przypraw, drugi z suszonymi warzywami, trochę makaronu, suszonej fasoli i ryżu. Jako energetyczne przysmaki zapakowałem kilka batonów z różnych ziaren i miodu oraz kawałek chałwy.

Chyba nie ma sensu bardziej rozwodzić się nad klamotami, a czas przejść do tego co było najważniejsze – przebiegu wędrówki.
Kiedy już wszyscy zostawili u mnie nadmiar gratów, ojciec podrzucił nas 40km do Kongsbergu, gdzie zaczęliśmy wyprawę.

A zaczęło się nie byle jak. Pierwsza ścieżka, jaką udało nam się znaleźć wiodła dość ostro ku wierzchołkowi pierwszego wzniesienia. Już tutaj doceniłem posiadanie kijków, które niesamowicie podnosiły sprawność podczas pokonywania takich podejść. Słońce mocno dawało popalić, na szczęście większość tego odcinka spędziliśmy mniej lub bardziej osłonięci cieniem świerków.


Na górze zrobiliśmy sobie mały odpoczynek na łyk wody, wprowadzenie ewentualnych poprawek w rozkładzie sprzętu i ruszyliśmy dalej. Ścieżka na przemian biegła po rozrzuconych skałach i podmokłej ściółce, trzeba było uważać na śliskie kamienie. W którymś momencie przejście było tak ciekawe, że zamocowano przy nim łańcuch, żeby było można się w miarę bezstresowo przemieszczać.
Ze wzgórza zeszliśmy kilka kilometrów dalej, kompas pokazywał kolejne, z którym było trzeba się jakoś uporać, żeby podążać dalej w wyznaczonym kierunku.


Jako, że w plecakach zalegało nam sporo dóbr biesiadnych, które przeznaczyliśmy na ten dzień, postanowiliśmy się jakoś ulokować w okolicy . Ostatecznie wgramoliliśmy się na szczyt wzgórza, skąd mieliśmy zapewnione pierwszorzędne widoki na okolicę. Wieczorem zaczął padać deszcz, więc przed północą wszyscy już spali.



Z rana w pośpiechu rozpalałem ogień. Pojawiły się malutkie muszki, całe chmary, gryzły niemiłosiernie, zostawiając małe czerwone plamki, więc jak tylko wszyscy uporali się ze zwinięciem sprzętu wyruszyliśmy w dalszą drogę. Najpierw w dół zbocza, później kawałek drogą, przerwa na śniadanie nad rzeką.



Wykorzystaliśmy świecące dość mocno słońce i zrobiliśmy sobie przerwę na śniadanie, nikt jeszcze wtedy nie wiedział o nadchodzącej ulewie. Kapało delikatnie kilka razy, ale niespecjalnie się tym przejmowaliśmy po deszczowej nocy, ale jak w końcu lunęło, to wszyscy poza Anką, która wcześniej nakryła się plandeką, przemokliśmy do suchej nitki. Po jakimś czasie pojawił się pomysł rozbicia plandeki. Niby różnica nie duża, ale zawsze. Rozsiedliśmy się pod nią i ogrzewaliśmy żarzącymi się polanami, wyciągniętymi z ogniska.



Kiedy trochę się uspokoiło, ruszyliśmy dalej, żeby znów się nie zasiedzieć. Trafiliśmy na szeroką ścieżkę, która prowadziła do jakiejś chatki, odrobina nadziei na wygodne miejsce. Oczywiście okazała się zamknięta, ale obok stała otwarta szopa na drewno, w której wszyscy się pomieściliśmy. Już kilka kilometrów przed dojściem w to miejsce deszcz rozpadał się na dobre, więc tu właśnie spędziliśmy drugą noc, gotując na małym ogniu, które utrzymywaliśmy w jakimś starym garze.





Poranek przyniósł poprawę pogody, mimo, że w nocy nieco wiało i było chłodno, z samego rana mogliśmy się cieszyć gorącym słońcem. Przed zwinięciem klamotów, wykorzystaliśmy ten fakt, żeby dosuszyć resztę ubrań i umyć się w pobliskim strumieniu.




Tym razem ruszyliśmy na przełaj, dalej na zachód. Standardowo – wrzos, mokradła, podejście, zejście, mokre skały, piękne widoki. Po drodze udało się wypatrzyć małego łosia, który widocznie też cieszył się dopisującą pogodą. Po kolejnych kilometrach trafiliśmy Zatrzymaliśmy się na obiad przy jednej z chatek, ulokowanej w nad wyraz pięknej okolicy. Spróbowałem kilku rzutów na jeziorze, ale szybko dałem sobie spokój i dołączyłem do ekipy przy ognisku. Wtedy właśnie otworzyłem pierwszą z suszonych racji, wołowina z ‚czymśtam’. Z opinii o tego typu produktach dość niechętnie się za nią zabrałem. Okazało się, że moje obawy były nieuzasadnione, a danie smakowało jak normalne mięcho w sosie (z makaronem, ryżem, albo ziemniakami – nie pamiętam) podane gdzieś w niezgorszej knajpie. Jedną porcją pojadłem całkiem konkretnie.







Powoli zebraliśmy się w dalszą drogę. Szlakiem ruszyliśmy dalej na zachód, w końcu dochodząc do kolejnych chatek i jezior. Szeroka droga zaprowadziła nas do Bolkesjo, gdzie na pierwszą noc zaszyliśmy się w zaroślach nieopodal jeziora. Po drodze mijaliśmy jakiś zamknięty superhotel czy coś w stylu kurortu, który musiał sporo kosztować, patrząc na widoki, jakie oferowała jego lokalizacja. Nieco wilgotne miejsce, ale i tak mniej okupowane przez muszki, niż to wzgórze z pierwszego noclegu. Po doświadczeniach z nimi już nikomu komary nie potrafiły zepsuć humoru. Mimo bliskości zabudowań i drogi nikt nas nie niepokoił, tak czy inaczej staraliśmy się trzymać nieduże ognisko do gotowania.







Na kolejny dzień zatrzymaliśmy się całkiem niedaleko, urzeczeni widokami, jakie oferowało pobliskie wzgórze. Kubush z żoną wybrali się autostopem 20km do miasta po mały prowiant na ten dzień. Biesiadowaliśmy do wieczora, a kiedy słońce nieco zaszło wybraliśmy się porzucać blachą w pobliskim jeziorku. W efekcie każdy miał na kolację po okoniu.





Kolejny dzień i znów kilka kilometrów na przełaj mokradłami, ścieżki łosi są całkiem niezłym wyborem jeżeli chodzi o swobodę ruchu (raczej nie wiodą przez gęstwiny), za to liczyć się trzeba z tym, że te pocieszne brzydale nie przejmują się obchodzeniem bagnisk. Po kolejnych godzinach marszu i kilku mini wodospadów trafiliśmy znów na leśną drogę. Wzdłuż niej stała masa prywatnych domków letniskowych…w naszych realiach można by je sklasyfikować jako całkiem przyzwoite domy jednorodzinne.





Szliśmy jeszcze kilka kilometrów w stronę oznaczonych na mapie jezior, liczyliśmy na małą kąpiel. Na miejscu wyciągnęliśmy kilka pstrągów, a kiedy załoga odpoczywała, wybrałem się na górę wspomnianego wcześniej płaskowyżu, żeby uwiecznić go i pomacać pierwszy raz w życiu latem śniegu.




Wybrałem się na przełaj i po pół godziny podejścia w ‚płynącym’ mchu, mieszanym z elementami wspinaczki i wyklinania syfu w butach, znalazłem się na szczycie. Machnąłem kilka fotek i chciałem wracać, ale w oddali wypatrzyłem chatkę. Pomyślałem, że w tak jałowej okolicy, pewnie będzie otwarta i wrócę po wszystkich, żeby ich tam zabrać. Okazało się, że nie dość, że znajdowała się nie jak sądziłem około 15 minut drogi ode mnie, a jakieś 2-3 godziny, to jeszcze po dojściu na miejsce zastałem trzy kłódki i zabite okna. Szkoda wielka, ale przynajmniej widoki były niesamowite. Krystalicznie czysta woda i piękne kamieniste dna tamtejszych jezior chwytały za serce, a do tego śnieg. Genialne połączenie.









Resztkami sił wróciłem na dół, gdzie toczyła się walka z nieznośnymi muszkami, zjedliśmy pstrągi i jak najszybciej zabraliśmy się z tego miejsca. Irytacja spowodowana przez muszki najwyraźniej przywróciła mi siła i wzmocniła skatowane kolana, także bez problemu wycofaliśmy się na wcześniej upatrzone miejsce.


Była to sklecona z desek konstrukcja tipi-podobna. Nieopodal zabudowań, więc pewnie ktoś zmajstrował dzieciakom miejsce do zabaw. W środku trochę wiało, ale osłoniliśmy się plandekami i było całkiem przyjemnie, a nawet względnie sucho. Na szczęście ziemia w tipi była nieco mniej mokra niż na zewnątrz i poza lekko ubłoconą karimatą nie było żadnych nieprzyjemności.
Rano zebraliśmy się z zamiarem cofnięcia się kilka kilometrów w zapamiętanie miejsce. Znów padało. Standardowo już w strugach deszczu dotarliśmy do mijanej gdzieś tam po drodze szopy nad jeziorem, w środku stał grill, który posłużył nam za palenisko. Gotowanie, suszenie i odpoczynek przed powrotem. To było coś. Ponownie Kubush i żona wybrali się po prowiant, który zapewnił nam rozrywki przez cały czas, który spędziliśmy tam na nieróbstwie.

Kolejnego dnia zdecydowaliśmy się na powrót, ze względu na zapowiadające się deszcze. Wysłałem ojcu miejsce, w którym czekamy i kilka godzin później byliśmy już w Drammen.

Po porządnym obiedzie i kilku godzinach nad fiordem, odchudziliśmy plecaki i ruszyliśmy w znane już z poprzednich relacji rejony Finnemarka. Oczywiście 10 minut po wyjściu z mieszkania ulewa całkowicie nas przemoczyła i dalszą drogę przebyliśmy już totalnie mokrzy. Chciałem zaprowadzić ich do chatki, którą odkryłem wędrując w kwietniu, ale głównie za sprawą gęstych chmur nie udało mi się namierzyć drogi, którą wtedy szedłem, a szkoda, bo po takim zmoknięciu chata z piecem to szczyt luksusu.


Zostawiłem ich w pierwszym, względnie suchym miejscu i poszedłem za przeczuciem dalej. Oczywiście w końcu trop mi się urwał, więc rozbiłem się w dość zacisznej okolicy i przespałem kilka godzin pozostałe do rana. Po najbardziej demotywującej czynności, jaką miałem ostatnio okazję wykonywać – założeniu po wyjściu ze śpiwora mokrych i zimnych ubrań, przeszedłem jeszcze kawałek i zdecydowałem się wracać. Kilka godzin później się przejaśniło, ale byłem już w obozie z resztą ekipy. Śniadanie, nieco odpoczynku i z Rabtoszkiem ruszyliśmy na drugie podejście w poszukiwaniu chatki. Mimo kilkunastu kilometrów, które przeszliśmy, znów nie udało się na nią trafić, a wybrana z mapy, najbardziej prawdopodobna lokalizacja okazała się trefna. Do wieczora przeszliśmy jeszcze kilka kilometrów, a kiedy nie mieliśmy już sił podnosić nóg, rozbiliśmy się na nocleg. Znów padało i byliśmy konkretnie zmęczeni po całym dniu wędrówki, więc błyskawicznie zasnęliśmy.
Powrót następnego dnia był już całkiem sprawny, ale na miejscu okazało się, że Kubush i jego żona zniknęli, telefon nie odpowiadał, więc postanowiliśmy wrócić do mieszkania, gdzie mieliśmy się spotkać w wypadku rozminięcia lub braku kontaktu.


Dołączyli do nas następnego dnia. Może Kubush dopisze coś o tej części.
Wyprawa się skończyła. Zrobiliśmy całkiem ładną trasę. Muszę przyznać, że sporo się nauczyłem w kwestii poruszania się po nieprzetartych ścieżkach, zweryfikowałem buty, które się do takiej wędrówki nie nadają, doceniłem geniusz kijków trekingowych i wygodę nowego cumulusa. Przy okazji, wiem że do wypadów takich jak ten, gdzie ostatecznie dochodzi się do momentu, w którym wiatr wieje bez ustanku, a drzew nie ma wcale przyda się jakiś lekki namiot i palnik gazowy. Można by gotować na wrzosach albo porostach i rozbijać plandekę na kijkach, wiązać ją do kamieni, ale wydaje mi się, że raczej należałoby wybrać proste rozwiązania.
Myślę, że w te tereny jeszcze wrócę, chętnie zobaczyłbym jeszcze więcej. Natura uzależnia. Póki co czas rozpocząć nowy rozdział na dalekiej północy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz