poniedziałek, 13 maja 2013

Bieszczady /17.04.2013


“Tam niespodzianki cię czekają co dzień
Gdy w połoniny wyruszasz na zwiady,
A potem patrzysz o słońca zachodzie
Siadłszy na drzewa przewalonej kłodzie
Jak żyją Bieszczady.” – Jacek Kaczmarski, Bieszczady

Tym razem ze wstępem będzie łatwiej, ponieważ w tym momencie relacji już jestem w pociągu do poznania, skąd po dwóch noclagach i wyrzuceniu ‘zlotowej’ części plecaka, ruszam wraz z Dyrektorem B. w pierwszą podróż w Bieszczady.

Dobre 12 godzin w luksusowej, drugiej klasie tlk, w Krakowie przesiadka na ‘autokar’ i kolejne 4 godziny do Sanoka. Uff…dawno tyle nie spałem, a nazbyt wymuszony sen też potrafi zmęczyć. Szczególnie, jeżeli ktoś nie przewidział, że na świecie chodzą ludzie powyżej 170cm podczas projektowania siedzeń. No ale patrząc na cacko, którym się bujaliśmy, pewnie miało błogosławieństwo wujka Stalina, także jesteśmy mu w stanie to wybaczyć.


Z Sanoka już dość spokojnie przesiadamy się na autobus kursujący do Soliny i tu nasza pierwsza wpadka. Mało obeznani we świecie i lokalnych monumentach wysiadamy w Myczkowcach. Znaku nie było, pokazała się za to jakaś tama. Mieliśmy zobaczyć, więc pospiesznie wysiadamy w zapomnianej przez kosmitów miejscowości i staramy się zorientować w sytuacji. Po pół godziny już wiemy. Nie chcemy iść drogą, więc ta mała przygoda kosztuje nas jakieś 10km i nieco psuje ustalony harmonogram zajęć.


Ciekawostką były łanie, które zdecydowały nam się pokazać już w pierwszej godzinie wędrówki, a do tego całe łany czosnku niedźwiedziego, dziko rosnącego na północnych zboczach.
Kilka strumieni, podejść oraz zejść. Jak niewielkie by nie były – wiemy że jesteśmy w górach.
Rozruszanie wszystkich mechanizmów po długim czasie stagnacji zajęło nam kilka godzin, ale po tym czasie szło się już zdecydowanie pewniej.
W końcu ukazała nam się tama w Solinie, miejsce gdzie nasza wędrówka miała się rozpocząć. Zatrzymaliśmy się odsapnąć i odciążyć nieco plecy, pochłaniając puszkę brzoskwiń. Trzeba było pokutować za robienie zakupów ‘na głodnego’. Było dużo i syto, ale o tym jeszcze wspomnę.



Zaraz obok tamy, wznosiła się pierwsza góra. W sumie nawet nie wiem czy kwalifikowała się na miano góry, ale sam fakt już decydował o tym, że będzie ona miejscem naszego pierwszego noclegu. Jawor. Dwa zbocza przecięte niepozornym strumieniem. Szlak, jak na złość od tego momentu zaczął nam znikać, więc poszliśmy pod prąd, do momentu aż stwierdziliśmy, że jesteśmy wystarczająco daleko żeby rozbić obóz. Dodatkowym utrudnieniem były wspomniane wcześniej stoki, ich nachylenie wymuszało nieco bardziej rygorystyczny wybór, kolejną przeszkodą były potężne buki, usychające oraz pokryte owocnikami huby, w szczególności tam, gdzie sprzyjało ukształtowanie terenu. W końcu jednak udało się znaleźć odpowiednie miejsce, może nie tak idealne jak byśmy chcieli, ale tym razem trzeba się było zadowolić snem pod niewielkim kątem. Nie zapowiadało się na deszcz, ale rozbiliśmy tarpa. Z jednej strony niżej, bo okazało się, że kolega w szale pakowania zapomniał o śpiworze, także staraliśmy się ograniczyć dostęp wiatru do niego. Później przyszedł czas zejść do strumienia po wodę. Po chwili odpoczynku, te 100m w dół nie było już takie straszne, szczególnie bez plecaka. Po nabraniu wody nie omieszkaliśmy zaszaleć kąpielą stóp. Nieoceniona radość po całym dniu w grubych butach.


Kilka większych kamieni zapewniło solidną ścianę, zapobiegającą ewentualnemu osunięciu się ogniska. Może i nie zmineralizowaliśmy powierzchni pod ognisko na 3 metrach średnicy, ale odpowiednie ogarnięcie ściółki, jak się okazało, w zupełności wystarczyło.

Wraz z ustabilizowaniem się ognia przyszedł czas na luksusy w postaci kawy, herbaty, ciepłych posiłków i zachwytów nad pierwszymi widokami trzymanych przez większość czasu za zębami.


Nie wspomniałem wcześniej o dość nietypowym odkryciu. Mianowicie idąc wzdłuż strumienia trafiliśmy na porzucony plecak. W pobliżu leżał jeszcze prosty nóż (taki, jakim w domu zazwyczaj smaruje się chleb) oraz jakaś kurtka. Bardzo intrygujący widok.

W końcu zmęczenie wygrało i postanowiliśmy iść spać, Dyrektor opatulił się wszystkim co miał, stopy wcisnął do plecaka i tak spał do rana, a ja jeszcze dłużej.

Udało się wstać dość wcześnie, pogoda była dalej po naszej stronie. Słońce powoli docierało do naszego obozu. Nigdzie się nie spieszyliśmy, w końcu to Bieszczady – kraina spokoju i odpoczynku. Po śniadaniu zwinęliśmy klamoty i ruszyliśmy na przełaj w kierunku ścieżki, która, jak się okazało, była niecałe 100 metrów ponad nami.


Kolejnym punktem orientacyjnym była Teleśnica Oszwarowa. Po zejściu z Jawora, zobaczyliśmy jeszcze za plecami tabliczkę “Uwaga – Niedźwiedź”, co rozpoczęło serię niewybrednych żartów, które zaczęliśmy tego dnia składać. Zatrzymaliśmy się przy okolicznym sklepie, przy okazji pytając o dalszy ciąg szlaku, który nam się w którymś momencie po prostu urwał. Dyrektora zaczął uwierać plecak, okazało się, że doskwierał mu brak pasa piersiowego. Po krótkiej burzy mózgów doszliśmy do rozwiązania równie skutecznego, co zabawnego. Już do końca podróży kolega nosił się z gustowną kokardką pomiędzy szelkami.




Jak się dowiedzieliśmy z informacji przytwierdzonej do jakiegoś słupa, czy drzewa, szlak jest w remoncie i zaleca się ostrożność. Okazało się, że cały odcinek, aż do Polany był tragicznie oznaczony, nieraz spotkaliśmy się z przewróconymi, lub ściętymi drzewami, które nosiły oznaczenie niebieskiego szlaku. Dostarczyło to nam nieco trudności podczas nawigacji, w efekcie do odzyskania tropu byliśmy nieco poirytowani, gdyż straciliśmy przez to jakieś dwie godziny. W ostatecznym rozrachunku, kiedy dochodziliśmy do Polany, byliśmy jednak sporo na plusie, głównie za sprawą widoków, które mieliśmy okazję podziwiać oraz widzianych po raz pierwszy w życiu śladów niedźwiedzi i wilków. W tym drugim przypadku informacji o ich obecności dostarczały nie tyle obfite ilości tropów rozsiane po całym niebieskim szlaku, co raczej, jak to nazwaliśmy, ‘futrzane bobki’, niekiedy z fragmentami kości oraz oskubane dość dokładnie badyle jakiejś łani.





Ostatni fragment przed Polaną spędziliśmy dość leniwie, sporo odpoczywając i wentylując gotujące się powoli stopy. Dopiliśmy resztę wody z multiwitaminą, napełniliśmy butle i ruszyliśmy dalej. Pół godziny po asfalcie i znów skręcamy w mniej uczęszczane rejony. Przynajmniej tak nam się wydawało. Rozbiliśmy się dosłownie 50 metrów obok, na wzniesieniu, do tego w okolicy jakiejś wieży. Po raz kolejny, ukształtowanie terenu nie dawało nam wielkiego wyboru, a słońce było już dość nisko. Liczyliśmy na dwa pola namiotowe oznaczone na mapie, ale na nic takiego nie trafiliśmy. Okolica znów nieco wilgotna, większość drzew obumierała, te cieńsze było można spokojnie przewracać ze względu na zgniły system korzeniowy. Część nadziemna była za to idealnie sucha. Tego wieczora nie mieliśmy za bardzo ochoty gotować, więc po niewielkiej ilości wody, która nam pozostała poszliśmy spać (zostawiliśmy po kubku na rano). W nocy Dyrektora trochę wychłodziło, ale dogrzał się przy ognisku i później spał już do świtu.





Przy okazji porannego moczu, wyszła na jaw przyczyna całego znużenia – dzień wcześniej za mało piliśmy, no i nieco odwodniliśmy organizmy. Zdecydowaliśmy dojść do pierwszego strumienia i tam zrobić dłuższy popas na regenerację płynów, toaletę i wczesny obiad.

Po drodze minęliśmy kolejne, nieistniejące pole namiotowe oraz widok, dziś już rzadko spotykany – wypalanie węgla drzewnego starym sposobem (w retortach). Przy okazji naszą obecność zanotował sobie przejeżdżający akurat chorąży (tak nam się wydaje) straży granicznej. Porozmawialiśmy chwilę o okolicy, wskazał nam najbliższe źródło, gdzie po chwili się już sami udaliśmy.




Słońce prażyło niemiłosiernie. Skończyło się na tym, że musieliśmy montować osłony na głowę. Ja miałem zimową czapkę, którą zmoczyłem w strumieniu, Dyrektor natomiast poświęcił jedną ze swoich podkoszulek. Popas trwał dobre trzy godziny, podczas których udało się zjeść, wykąpać się w lodowatej wodzie i wypić dobre 3-4 litry wody. Zrobiliśmy mały zapas na później i ruszyliśmy dalej. Po jakimś czasie znów nieco zboczyliśmy ze szlaku, zamiast wejść na grań, zeszliśmy nieco w dół szlakiem rowerowym. Kolejne dwie godziny w plecy, ale kiedy już wróciliśmy na właściwą ścieżkę szło się łatwiej. W którymś momencie okazało się, że ktoś miał nadmiar farby i znaczone było praktycznie co drugie drzewo. Kilka stromych podejść i w bardziej ocienionych miejscach zaczął pokazywać się śnieg. Przy okazji zauważyliśmy dość duże spustoszenia w koronach okolicznych buków i jodeł. Ciekawą sprawą był rak atakujący sporą część jodeł dookoła. Występował nad wyraz często, ale drzewa zdawały sobie nic z tego nie robić, rosnąc jak gdyby wszystko było w porządku.




Dotarliśmy do ‘miejsca odpoczynku’, czyli nieco chwiejnej ławeczki, którą szybko naprawiłem kawałkiem gałęzi ze względu na niemożność swobodnego oparcia się na niej. Zjedliśmy kilka kanapek i poszliśmy dalej. Wieczór się zbliżał, a wg. mapy zbliżaliśmy się do obiektu oznaczonego jako Chata Socjologa.



Spodziewaliśmy się raczej rozsypującej się stodoły, albo innego paśnika, natomiast oczom naszym ukazał się prawdziwy raj. Chwilę po naszym przyjściu przywitali nas opiekunowie chaty, którzy akurat wracali ze spaceru. Okazało się, że miejsce ma dość bogatą historię, nie posiada stałego źródła prądu, bieżącej wody, ani też potężnych zapasów drewna, także na każdy luksus tutaj trzeba było zapracować. Może to niewiele, przynieść kilka wiader wody czy naręczy gałęzi, ale daje to jakąś satysfakcję, tym większą, że woda podgrzewana jest w 200 – litrowym zbiorniku pomiędzy kominkiem, a piecem kuchennym (woda gospodarcza), a kiedy w potężnym kominku zaczęło strzelać drewno, w sercach zrobiło się jakoś cieplej.


Cały ten spokój panujący wewnątrz co prawda zniszczył nasz plan o dalszej wędrówce i zamiast jednego noclegu, zostaliśmy na dwa, za to miejsce na pewno będę miał w pamięci podczas planowania kolejnego wypadu po Bieszczadach. Tym razem, w pełni świadomie, jako ostatni przystanek na trasie.

Dla zainteresowanych schroniskiem “Chata Socjologa” > http://www.otryt.bieszczady.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz