poniedziałek, 13 maja 2013

Barania Góra /06.01.2012


5.01.2012, gdzieś wieczorem. Ostatnia kontrola sprzętu, jest niewielki nadmiar, ale jako zabezpieczenie w razie, gdyby przyszło nam nocować na otwartym terenie może się przydać. Blok czekoladowy już stężał w zamrażarce, dorzucam go do plecaka i zbieram się na pociąg.

6.01.2012 ok. 4:30 rano jestem na dworcu głównym w Katowicach, okrutne przeciągi mają tu w podziemiach. Przez jakieś 2 godziny kręciliśmy się z Marysią, która w ostatniej chwili zdecydowała się zabrać ze mną po dworcu. W międzyczasie okazało się, że klamra od pasa biodrowego w jej plecaku jest pęknięta i do niczego się nie nadaje. No cóż, nie jest ciężki więc da radę.
O umówionej godzinie spotkałem Kubusha z żoną i śpiewającym dzieckiem (suczka husky ;]), niedługo potem dołączył do nas Rzuf. Trochę byliśmy zdezorientowani początkowym brakiem kontaktu z Walkerem, ale mimo to kupiliśmy bilety do Milówki i poszliśmy szukać pociągu. Okazało się, że Walker już czekał, więc już w komplecie zapakowaliśmy się na pokład i wspólnie przejechaliśmy na miejsce. Droga trwała jakieś dwie godziny. Przez ten czas mieliśmy możliwość poznać się nieco (nie żebym był lizusem, czy ktoś mi za to płacił, ale na żywo było stokroć sympatyczniej niż podczas suchych dyskusji na forum) i podpatrzyć co kto ze sobą zabrał, a przy okazji poznaliśmy destrukcyjną moc ogrzewania PKP wobec karimat.



Po dziewiątej dotarliśmy na miejsce, pogoda wyglądała niespecjalnie – taka tam jesienio-wiosna. No i najnudniejszy kawałek przez miasto, pod koniec którego zrobiliśmy małą przerwę na zdjęcie nadmiaru ubrań i założenie stuptutów – zaczynał się śnieg :]. Ja niestety nie zdążyłem sobie kupić, ale idąc pod koniec kolumny z Marysią, po wydeptanych śladach udało się nie przemoczyć nóg.




Większa część drogi mijała bezproblemowo, śnieg nie sięgał kolan i nie było specjalnie ciężko, mimo to dalej musieliśmy zrobić kilka postojów, w tym na porcję motywacyjną bloku czekoladowego i parę łyków gorącej herbaty. Kubush prowadził nas z pomocą gps’a w kierunku Hali Baraniej, na której mieliśmy odnaleźć docelową bacówkę. Na pewnym odcinku zgodziliśmy się nadłożyć kawałek drogi, żeby ominąć strome zbocze.



Nie wiem do końca czy słusznie, ale nie byłem pewien czy damy radę podejść, jako że zmęczenie dawało się nam na końcu we znaki. Im szliśmy wyżej, tym wiatr wzmagał się bardziej, a zanim Kuba wypatrzył bacówkę, nasze kurtki zamieniły się częściowo w lodowe skorupy pod wpływem zacinającego, mocno zmarzniętego śniegu. Mimo to, gdy tylko dostaliśmy informację, że bacówka już jest w zasięgu wzroku, dostaliśmy nowych sił i pełną parą ruszyliśmy w jej kierunku.


Na całe szczęście okazało się, że na wyposażeniu jest spory piec i niezły zapas drewna opałowego. Wszystko było konkretnie zmarznięte, więc rozpalenie zajęło nam chwilę (ostatecznie Walker dokonał dzieła). W międzyczasie odpaliłem już palnik i zagotowałem trochę wody na kawę. Mieliśmy w końcu szansę się nieco wysuszyć i rozgościć.




Potem przyszedł czas na organizację opału. Początkowo rąbaliśmy ile się dało, Rzuf w końcu dał mi się pobawić składaną piłą, która wbrew moim przeczuciom dawała nieźle radę przy cieńszych gałęziach. Całe szczęście, że postanowił zabrać również brzeszczot 21″, o ile dobrze pamiętam. Na szybko, z gałęzi, które mieliśmy zniesione na opał skleciłem ramę do oprawienia piły i zaczęliśmy przygotowywać grubszy opał.




Po kilku godzinach piec był już na tyle rozgrzany, że można było spokojnie gotować na jego stalowej płycie. Kuba przyrządził nam świetną potrawkę z mięsa i ryżu, w międzyczasie raczyliśmy się jeszcze masą innych smakołyków, które wszyscy przywieźli.

Nie pamiętam o której, ale w końcu zwinęliśmy się do śpiworów i poszliśmy spać, jedynie Kuba spał przy piecu, dokładając od czasu do czasu świeżego paliwa.

07.01.2012
Obudził mnie gryzący w oczy dym, na dole okazało się, że Rzuf tak nahajcował w piecu, że polana schnące przy piecu zaczęły się tlić (Przy okazji usmażył Marysiowego buta, którego położyłem zbyt blisko komina ). Po śniadaniu część ekipy wybrała się na baranią górę, a ja z Marysią i Rzufem zostaliśmy w bacówce ogarniając z grubsza porządek i organizując większą ilość opału, którą potem przygotowywaliśmy w ciągu całego dnia na nocne opalanie. Swoją drogą okazało się, że miałem najcieplejszy śpiwór i byłem jednym z niewielu wyspanych, gdyż w nocy temperatura w środku sięgała zera.






Resztę dnia spędziliśmy na integracji, Rzufowi udało się zrealizować warsztaty ogniowe, które zapowiadał, Walker przedstawił nam swoją maczetę, ja w międzyczasie uskuteczniłem sporą ilość ‚spaghetti’, które nawet podobno wyszło dobre. Kuba usmażył placki z mąki kukurydzianej, Rzuf z Walkerem sporą ilość chrupiącego boczku, do którego produkcji się później przyłączyłem z resztkami mojej porcji. Pod koniec wieczora upiekliśmy jeszcze trochę podpłomyków, a Walker zagrał nam na swojej harmonijce. Co się okazało, Kuba ma bardzo muzykalną suczkę, która chętnie przyłączyła się z głosem do gry Walkera.




Wstępnie się spakowaliśmy, żeby następnego dnia wyjść jak najwcześniej. Tym razem postanowiliśmy zmieniać się przy piecu, dobrze pospałem zeszłej nocy, więc zostałem jako pierwszy. Czas wykorzystałem na wysuszenie reszty moich ubrań i rozpuszczenie śniegu we wszystkim, co mieliśmy, żeby każdy rano mógł coś sobie szybko zagotować. Przed drugą spakowałem do plecaka wszystko poza kubkiem i spaniem, zaparzyłem w termosie kawę na drogę, obudziłem Walkera, a sam poszedłem spać. Po całym dniu palenia na górze mieliśmy grubo ponad 15 stopni, ale na dole też chyba nie mieli najgorzej.

08.01.2012
Pobudkę mieliśmy zdaje się o siódmej. Coś ciepłego dla żołądków, pakowanie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem poszliśmy na przełaj.



Zabawna sprawa, miejscami zapadaliśmy się po pas, ale szło przyjemnie. W sumie jedynym mankamentem była moja niechęć do powrotu, cały zlot był naprawdę wspaniały i bawiłem się przednio. Czekam już na następny.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz