poniedziałek, 13 maja 2013

Finnemarka wiosną /14.04.2012


Siedząc w piątkowy wieczór przed monitorem, na myśl przyszło mi dość banalne pytanie – „Co ja tu jeszcze robię?”.
Nie była to żadna głębsza filozofia, a raczej prosta sprawa. Jest piątek, a ja ciągle siedzę w domu. Trochę mnie to rozbawiło, trochę zirytowało, ale natychmiast zarządziłem sobie wyjście na sobotni poranek.
Wstałem dość wcześnie, spakowałem plecak. Wychodząc spojrzałem jeszcze na leżącą na stole mapę. Stwierdziłem, że nie ma sensu jej brać. Przejdę się dla zasady kilka kilometrów i posiedzę na tyłku przez kilka dni…Wyszło trochę inaczej.


Niebo od samego rana było całkowicie czyste, słońce przyjemnie i niezbyt mocno grzało, więc podejście od strony spirali pokonywałem w samym podkoszulku. Przez część drogi żałowałem, że nie wziąłem na wypróbowanie lekkiego, szybkoschnącego zestawu, ale siekiera się sama nie wypróbuje, reszta klamotów też. Po drodze zastanawiałem się nad jakimś ambitniejszym celem wyprawy, nie chciało mi się nagrywać, stwierdziłem, że popstrykam sobie roślinki do późniejszego rozpoznania. Te pierwsze, to już jak się dowiedziałem Przylaszczka pospolita (trująca), wszędzie rósł też trujący Zawilec gajowy, ale nie zrobiłem mu ładnej fotki niestety, więc odsyłam zainteresowanych TUTAJ. Drugie zdjęcie to Podbiał. Z jego kwiatów można robić herbatę i syrop, ale trzeba ich nazbierać naprawdę dużo, żeby poczuć smak. O pozostałych roślinkach ze zdjęć informacji jeszcze poszukam.









Pierwsze kilka kilometrów do obozowiska, które zostawiłem po sobie zimą minęły naprawdę błyskawicznie. Po drodze mijałem kobietę biegającą z wózkiem, masę rowerzystów, a nawet starszych ludzi, biegających o niebo lepiej ode mnie (nie, nie goniłem ich). Krótko mówiąc, wiosna pełną gębą.


Gdzieś przed pierwszym postojem zdecydowałem się jednak ponagrywać co nieco, raczej nie w celach edukacyjnych, ale żeby podzielić się z kimś tym co widziałem, zresztą fajnie jest mieć do kogo (czego?) się odezwać.
Miejsce ostatniego nocowania nic się nie zmieniło, zresztą tak jak przypuszczałem, w okolicy już wielu śladów ludzkiej stopy nie widziałem, a nawet gdyby, to raczej szałas czy mały zapas drewna nie jest tu dla nikogo dziwnym zjawiskiem.


Zrobiłem sobie małą przerwę, rozpaliłem ogień, wypiłem herbatkę. W między czasie jak gotowała się woda poćwiczyłem nieco siekierę i piłę, wyciąłem sęka wystającego z powalonej sosny, okazał się jeszcze bardziej żywiczny niż tamte szczapki z korzeni.


Chwilę posiedziałem z gorącym napojem, po czym rozebrałem szałas, rozrzucając go na cztery strony świata i ruszyłem dalej.
Pomyślałem, że przejdę może kilkaset metrów, może kilometr czy dwa i rozbije się na wieczne obijanie, ale ze względu na wyśmienitą widoczność postanowiłem wybrać się w kierunku wzgórza, które mnie zawsze kusiło, a leniwy człowiek we mnie mówił – ‚innym razem’. To był właśnie ten inny raz. Postanowiłem iść po prostu przed siebie.


Krajobraz był naprawdę zróżnicowany, w miejscach bardziej odsłoniętych wszystko suche jak wiór, a między drzewami, czy na bardziej zacienionych mokradłach ciągle leżał śnieg, a nawet miejscami lód.
Po drodze znalazłem trochę ciekawych bobków, czemu ciekawych? Dlatego, że składały się głównie z trocin i były wielkości zajęczych, drugie, wizualnie o takim samym składzie z kolei podłużne, grubości ołówka, a takich jeszcze nie widziałem.


Po pierwszym postoju uzupełniłem wodę w butelce, a po drodze już popijałem tylko z mijanych źródeł, w zależności od potrzeby. Po jakimś czasie zauważyłem, że w każdym z nich, woda miała inny smak. Pewnie w zależności od tego, co tam sobie po drodze wymywała.


Cały czas, naprawdę świetną sprawą było słońce. I nie chodzi o ciepło, które dawało, czy inne walory estetyczne, ale świadomość, że ciągle jest wysoko. To właśnie jest przewaga każdej pory roku nad zimą. Nie trzeba się nigdzie spieszyć.



U podnóża upatrzonego wzgórza ległem wycieńczony. Tak zwane 15 minut przerwy, ubrałem polar, żeby mokry podkoszulek przestał mnie chłodzić. W ten sposób stworzyła się warstwa izolująca i mimo, że ciągle wilgoć była przy skórze, powietrze jej nie chłodziło i mogłem spokojnie dalej się bawić. Rozpaliłem ogień, wstawiłem zupkę. Pół garści wysuszonych i zmielonych warzyw (brokuł, pietruszka, seler, por i marchew), garść makaronu, kostka rosołowa i szczypta przyprawy, która została mi z zimy, i zupa wyszła na prawdę konkretna. Zapewne to zaleta warzyw, które w tej konsystencji bardzo szybko nabrały objętości i zagęściły całość.
Kiedy zupa w mniejszej menażce stygła, zabrałem dużą, w której gotowałem i podstawiłem do płynącego nieopodal źródełka, żeby ją namoczyć do późniejszego mycia. Nieopodal znalazłem kupkę białych kości i obrożę z dzwoneczkiem. Jakaś owca musiała się wypasać na wzgórzu i spaść na dół. Ciekawe, bo kolczyk też znalazłem przy kościach, a po czaszce śladu nie było. Wróciłem, zjadłem zupkę, po czym umyłem gary i ugotowałem wodę na kawę.



W tym momencie zauważyłem dopiero jak mało zdjęć robiłem…naprawdę zabrakło fotek z postojów. Mam nadzieję, że film wynagrodzi to moje niedopatrzenie.

Przyjemną sprawą jest mycie tego tytanowego sporka, w sumie tylko go opłukałem, a grubszy osad tłuszczu usunąłem wcześniej, wbijając go kilka razy w spróchniałą kłodę koło strumienia. Świetny sprzęt.



Podejście było niesamowicie strome. W którymś momencie przysiadłem, a w zasadzie odchylając się trochę, położyłem się na zboczu, żeby odetchnąć i zrzuciłem głaz wielkości głowy. Nasłuchiwałem dobre pół minuty zanim przestał się odbijać. Przy okazji jak siedziałem na dole, nie mogłem się nadziwić nad pewnym świerkiem, chyba nawet uznałem go za zbyt beznadziejnego, do fotografowania. Dochodząc do szczytu dopiero zrozumiałem…to nie był świerk, a cis grubości dorodnego świerka. Przez chwilę aż mnie zatkało, bo takie drzewo musiało mieć na koncie tyle wiosen, co nasz dąb Bartek, albo i więcej.


Widoki na górze były na prawdę oszałamiające, na wschodzie widziałem już drogę, to był znak, żeby zmienić kierunek na północny zachód, a na całe południe i zachód miałem wspaniały widok. Drogę akurat co nieco kojarzyłem, więc wiedziałem, że nieopodal będzie jezioro Garsjo, a to oznaczało, że dalej na północny zachód będzie dużo większe, Glitre. Obszedłem wzgórze i ruszyłem w tamtym kierunku. Podczas drogi w dół trafiłem na dość spore, puste gospodarstwo. Wyglądało na to, że latem trzymają tam masę jeleniowatych, bo cała ziemia była usłana bobkami. Udało mi się przedostać przez wyjątkowo niskie ogrodzenie i kontynuować podróż. Kolejne wzgórze – kolejne podejście. Przed każdym traciłem siły, u podnóża odpoczywałem, na górze pod wpływem nowego widoku i nowego celu, nabierałem nowej mocy do marszu.





Co widać na filmiku, kilka razy podczas drogi miałem się zatrzymać i rozbijać obóz, ale zawsze było – jeszcze tylko kawałeczek, jeszcze jeden. I w taki sposób przeszedłem około dwudziestu kilometrów, może więcej. Ostatecznie zatrzymałem się dopiero, kiedy słońce było już nisko nad wzgórzami. To dawało mi wystarczająco czasu na rozbicie tarpa i przygotowania ognia.



I tu pierwsze zaskoczenie. 3×3 metry to naprawdę potężny kawałek materiału, muszę kiedyś spędzić trochę czasu na wypróbowaniu różnych ustawień, ale mogę spokojnie zrobić zadaszenie osłaniające z jednej strony od wiatru, z elegancko opadającym z przodu daszkiem i w środku będzie wystarczająco miejsca na drewniane krzesło. Świetna sprawa. Na zdjęciu znów najmniej atrakcyjne jak się tylko dało ustawienie. Drugie podejście było o wiele ciekawsze i bardziej funkcjonalne, ale to był już drugi dzień i brak baterii, więc takie tam słowa.


Pomachałem jeszcze trochę siekierą przygotowując z leżącej 5m dalej suszki opał na wieczór, znalazłem źródełko, w którym uzupełniłem wodę, ugotowałem herbatę z młodych pędów świerka i garści szczawiku zajęczego. Zawsze mnie zaskakuje jak taka odrobina słodkiego, czy kwaśnego smaku w lesie poprawia samopoczucie. W sumie nie czułem się źle. Czułem się wspaniale, pomimo mokrych butów zwiastujących obfity zbiór pieczarek. Wszystko co tego dnia widziałem, czy słyszałem tak mnie nastroiło, że gdyby nie gasnące słońce, pewnie dalej szedłbym w obranym kierunku. Pierwszy raz w życiu widziałem nawet żywego borsuka. Zabawnie się poruszał, jak duży kot z nadwagą.

Czołówka czekała na sznurku w dostępnym miejscu pod tarpem, ale nie znalazła zastosowania tego wieczora. Posiedziałem sobie do całkowitego zmroku, umyłem śniegiem rozmoczone stopy, dopiłem herbatkę, której ostatecznie był prawie litr. Chciałem nieco podsuszyć buty, więc zebrałem nieco mchu, wysuszyłem go na wiór przy ogniu, wyjąłem z butów wkładki i wypchałem nim całe przody, bo o dziwo, tylko tam buty były mokre…mokre to mało powiedziane, przednie części butów były przesiąknięte jak gąbka. Skóra namaka, membrana przepuszcza, trochę bardziej wymagający teren i skóra zdziera się i tnie o skały jak szmata. Nie wytrzymają ze mną do końca tego roku. Chyba się będę kłócił o uznanie tego w ramach gwarancji, kiedy już palce mi wyjdą z nich, bo nie robię nic do czego nie są przeznaczone. Zły jestem na te Haixy i tyle, za tą kasę absolutnie nie ma sensu, chyba, że jako buty do miasta.

Wgramoliłem się do śpiwora i po znalezieniu idealnej pozycji, zapadłem w głęboki sen. Przed świtem kilka razy się budziłem, ale nie chciało mi się wyłazić ze śpiwora, więc pospałem do oporu i zebrałem się do wstania o…7:40. No co tu dużo mówić, nad ranem tak się wierciłem, że włączyłem przypadkiem telefon, który był w kieszeni kurtki – mojej poduszki. Spokojnie zrobiłem sobie śniadanie, spakowałem graty i nie mogąc się doczekać ruszyłem w dalszą drogę. Jedno, co mnie trochę martwiło to chmury. Były bardzo gęste i dość nisko, zapowiadało się na deszcz. Całe szczęście chwilę potem zaczęło lekko kropić i tak już zostało, więc smutku z tego tytułu nie doświadczyłem.


Schodząc dalej w dół zbocza trafiłem na strumyk, w którym uzupełniłem sobie zapas wody. Najwyraźniej w okolicy było takich więcej, bo kilkaset metrów dalej trafiłem coś w stylu rzeki. Chciałbym zobaczyć tu płynące łososie. Nie mam pojęcia, czy faktycznie tędy pływają, ale to by było właśnie coś, co mnie zawsze urzekało na filmach z alaski. Brakowało tylko niedźwiedzia brodzącego w płytkiej wodzie, siejącego zamęt wśród ryb.


Rzeczka była niezwykle płytka, dlatego po pozyskaniu drągala do chodzenia po wodzie, przekroczyłem ją pieszo. O dziwo, pomimo niekiedy pechowego wdepnięcia w zbyt głębokie miejsce, nic mi się do butów nie nalało, ale i tak były od poprzedniego dnia mokre, więc nic by to nie zmieniło. Prąd też ni był zbyt silny, więc nie było ryzyka przewrócenia się. Jakby nie było, emocji mi to trochę przysporzyło, wrażeń estetycznych również, także z kolejną porcją mocy ruszyłem dalej. W trakcie kolejnego podejścia trafiłem na dość dziwną kość, róg, czy cokolwiek może to być.


Oba elementy dość dobrze do siebie pasują, więc na pierwszy rzut oka obstawiałem jakieś niedorobione części łopaty, ale zastanawia mnie podstawa tej kości. Jest tam miejsce na staw, taki jak w kolanie czy łokciu.

Po wejściu na wzgórze udało mi się jeszcze nagrać jeden filmik i cyknąć na maksymalnym zbliżeniu fotki jeziora Glitre.



W tym momencie zaczął padać śnieg, rozładował mi się aparat i ostatecznie skończyła fotorelacja oraz film. Zostają tylko słowa dla wytrwałych.

Śnieg sypał coraz mocniej, jednocześnie ja wędrowałem do pasa pomiędzy małymi świerkami i brzózkami, więc cały śnieg, który nie spadł mi na głowę, został skutecznie zebrany przez brezentowe ubranko, które miałem na sobie. Po pokonaniu kolejnego, tym razem dość niewielkiego wzgórza wszystko było już należycie mokre i dopełniało wilgoć zalegającą w butach. Jako, że ciągle było bardzo wcześnie, postanowiłem właśnie w tym momencie zrobić sobie przerwę obiadową. Znalazłem bardziej osłoniętą okolicę, pod potężnymi świerkami. Tarpa rozbiłem na kształt odwróconego o 180 stopni L, także wiatr z tyłu mi nie groził, a pół metra przede mną leżała spora kłoda, której użyłem jako górnej części długiego ogniska, podczas którego nabawiłem się, a w sumie to mój tarp, dwóch wypalonych dziurek. Serce trochę zabolało, ale pierwsza krzywda nowego sprzętu zawsze boli najbardziej. Zabrałem się za gotowanie. Ryż jak na złość nie chciał się dogotować, ale dzięki temu wysuszyłem sobie całkowicie ubrania (oczywiście nie buty, buty były cały czas be). Przez ten czas przy okazji całkowicie przestało padać i mogłem ruszyć dalej, mimo że spodnie dość szybko ponownie zaczęły nasiąkać to spokojnie poszedłem dalej. Z powodu wszechobecnej wilgoci postanowiłem wrócić na szlaki, więc chwyciłem pierwszy lepszy, wiodący w kierunku północno-zachodnim, bo taki był plan – dojść do jeziora Glitre i dalej na zachód, w kierunku ludzkości, skąd będzie mógł odebrać mnie ojciec.

Podczas całej podróży nabrałem tyle energii na dalsze wyprawy po Norwegii, że postanowiłem od poniedziałku włożyć jeszcze więcej starań w poszukiwania pracy, stąd decyzja o powrocie już po jednej nocy. Nie jestem w stanie tego wytłumaczyć, nawet nie chcę do końca zrozumieć, ale widać postąpiłem dobrze, bo po 4 miesiącach bezowocnych poszukiwań, dziś, właśnie w poniedziałek, po kilku godzinach biegania po firmach, fabrykach i sklepach, dostałem telefon z prośbą kontaktu i jutro idę po umowę :]

Ale wracając do drogi. Jezioro jest piękne, bez dwóch zdań. Ze wszystkich stron otoczone potężnymi wzgórzami. Ze szlaku śmiałem się przez kilka dobrych kilometrach, nazwałem go beżowym, zapominając, że to nie odcień niebieskiego…Dostarczyło mi to niesamowicie dużo radości, szczególnie kiedy znów zaczął sypać śnieg i jedyne co widziałem od czasu do czasu to te jasnoniebieskie paski na drzewach.

Trochę popsioczyłem na norwegów za formalizację turystyki. Teraz, żeby korzystać z większości, albo i wszystkich chatek w okolicy, trzeba wcześniej w biurze turystycznym otrzymać do nich (albo do jednej z nich…) klucz. Czyli idąc na dziko, zagubiony, zamarzający narciarz nie będzie miał szansy na ciepłe schronienie, nie żebym ja wtedy chciał zajść tam na chwilę. Przy jednej z takich zamkniętych na klucz klitek był daszek z miejscem na rower, zapasem drewna i szwedzką pochodnią wyciętą pilarką. Nie odpalałem nigdy czegoś takiego, ale kiedyś spróbuję zrobić własną siekierą. Tamtej nie ruszałem, bo na pewno ktoś jej kiedyś będzie potrzebował, ewentualnie ktoś inny ją zmarnuje. Mi było szkoda czasu, zresztą dopiero co jadłem kilka godzin wcześniej, więc nie było powodu się zatrzymywać.

Trasa zaprowadziła mnie jeszcze w miejsce zalanej kopalni, przynajmniej wydaje mi się, że mogła to być kopalnia kiedyś, patrząc na porozrzucane, zafoliowane informacje turystyczne, które się komuś nie spodobały, albo nie wytrzymały czyjegoś krytycznego spojrzenia. Obok stał spory harvester i wysoki na dwa piętra stos drewna świerkowego. Niesamowity aromat, dało się go wyczuć jeszcze 50m przed zakrętem.

Dalej szedłem wzdłuż jeziora Glitre, na zachód, dalej było jezioro Josso, Svarttjern oraz Vesle Vindsjo i Store Vindsjo. Wszystkie już obstawione chatkami letnimi o dość wysokich standardach. Wiedziałem, że do miasta już blisko. Sprawdziłem godzinę – około 16. Niecałe 9 godzin na nogach, jakieś 2 godziny postojów. Nie tak źle, ale przemoczone buty robiły swoje. Powoli stopy zaczęły pobolewać. Ostatnią ciekawostką jest skrót, którym poszedłem. Jak to przy drogach samochodowych, kręciła się pod górę jak szalona, więc postanowiłem iść na przełaj, prosto z górki, wzdłuż strumienia, a ten po raz kolejny już zmienił się na dole w całkiem konkretną rzeczkę. W sumie tyle póki co. Trzeba czekać na kolejny wypad.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz