poniedziałek, 13 maja 2013

Wiosenny zlot forum Survivalist.pl /16.03.2012


W dniach 16-18 marca 2012 roku odbył się drugi, tym razem już wiosenny zlot członków forum Survivalist.pl. Ta kameralna impreza miała miejsce w okolicy Bukowna, nieopodal miejscówki, której namiary udostępnił nam Wolfshadow.
Pod koniec ruszyła na miejsce ekipa rozpoznawcza w składzie: Kubush, Rzuf, Volksgrenadier, Fishi oraz GawroN. Okazało się, że wody, miejsca i opału nie zbraknie, więc ostatecznie przyjęliśmy miejscówkę i ustaliliśmy szczegóły zlotu. Rzuf przekazał nam mapki ze sposobami dostania się na miejsce oraz regulaminem z czasu zlotu Reconnet w tamtej okolicy, ale o tym później. Standardowo dla mniej wytrwałych poniżej znajduje się film, na którym Kubush ujął wszystko co się działo przez te kilka dni.


Dla mnie zlot zaczął się nieco wcześniej i nieco później skończył, więc opiszę jak widziałem całość i wspomagając się zdjęciami własnymi oraz uczestników, postaram odtworzyć jak najwierniej przebieg całej imprezy.

14 marca załadowałem się na pokład samolotu na trasę Sandefjord – Katowice, który w półtorej godziny przeniósł mnie ze słonecznego południa Norwegii do szarych i mokrych okolic przyszłej tułaczki. Z lotniska odebrał mnie Rzuf, z którym natychmiast udaliśmy się do miejscowego dilera Husqvarny, gdzie tydzień wcześniej otrzymałem potwierdzenie, jakoby mieli na stanie ‚Siekierę do prac leśnych’, tego właśnie producenta.
Pełni optymizmu weszliśmy do sklepu, gdzie sprzedawca akurat załatwiał coś przez telefon, więc przez dobre 10 minut szukaliśmy, gdzie mogli schować przed nami siekiery.
Ostatecznie podeszliśmy do pana serwisującego sprzęt w głębi korytarza i od razu zapytałem o wymarzoną siekierę. Oczywiście potwierdził, że mają, zaprosił do stojaka, po czym mina mu nieco zrzedła i zapytał do czego potrzebna mi jest ta siekiera. Bez owijania w bawełnę wyjaśniłem co i jak. Pan uprzejmie zaproponował Fiskarsa, a po mojej odmowie, jeszcze kilkukrotnie pokazywał mi różne chińczyki za 50zł, mówiąc ‚panie, ale te się świetnie sprzedają’, od toporków 0,5kg do siekiero-młotów 3,5kg. Nie żeby mi się nie podobały malowane na złoto czy zielono głownie, ale nie mam zaufania do plastikowych klinów, no i przyjechałem tam specjalnie po produkt Husqvarny.

Ze smutkiem opuściliśmy to miejsce i odwiedzając jeszcze parę sklepów, trafiliśmy ostatecznie do Rzufowego mieszkania, gdzie na otarcie łez czekała na mnie Gorka-4, świeżo sprowadzona z Rosji.

Następnego dnia, po 8, czy też przed 9, rodzice Rzufa podrzucili nas do Bukowna, pod leśną drogę, którą udaliśmy się na miejsce zlotu.


Stamtąd dojście na miejsce to była chwila. Wypakowane do granic możliwości jedzeniem i gadżetami plecaki nie miały czasu w żaden sposób dać o sobie znać, także nawet nie zauważyłem, kiedy znaleźliśmy się na miejscu.

Chcieliśmy być oryginalni, ale rozbicie się w gęstszym lasku, po drugiej stronie polanki odpadało. Po pierwsze, było tam za ciasno, żeby w jednym miejscu pomieścić ok. 10 osób, a po drugie, nisko położone gałęzie, głównie modrzewi, aż prosiły się o łapanie iskier, z obozowego ogniska.


Poszliśmy na drugą stronę, gdzie buki i czerwone dęby grały pierwsze skrzypce, lub jak kto woli – były gatunkami dominującymi. Wybraliśmy miejscówkę i przystąpiliśmy do jej oczyszczania. Może i to trochę samolubne, ale bardzo ucieszyłem się ze stojących i leżących wszędzie na około suszkach, głównie wspomnianych dębów. Zapewniło to nam masę kalorycznego opału na wspólne ognisko oraz solidny materiał do późniejszych zabaw z szałasami.

Na spokojnie wymyśliliśmy w jaki sposób trzeba będzie się rozbijać, teraz trzeba pamiętać, że podkowa niekoniecznie jest najlepszą, możliwą konfiguracją. Rozłożyliśmy się, ja z ponczem, Rzuf z plandeką 2×3 i po wstępnym uporządkowaniu klamotów ugotowaliśmy wodę na kawę.

Czekając na Kubusha, który miał się pojawić lada chwila, oprawiliśmy brzeszczot i zajęliśmy się grubszym opałem.



Niedługo po tym, zawitał u na Kubush i w czasie, kiedy stawiał sobie mały szałas, z Rzufem pobawiliśmy się krzesiwem klasycznym z kawałka pilnika. Udało nam się odpalić przesuszonego hubiaka pospolitego, moczonego wcześniej przez kilka dni w sodzie.




Zanim jeszcze zrobiło się ciemno, Kubush wyszedł na dworzec po Rabtoszka, dla którego mieliśmy już nawet wybrane miejsce w ‚podkowie’. Rozłożył się po przyjściu bardzo szybko i sprawnie, więc byliśmy osłonięci niemal całkowicie, od wiecznie zmieniającego kierunek wiatru. Z tego powodu cyrki się zaczęły nieco później – kiedy z ogniska zaczęło dymić. Dym kręcił we wszystkie możliwe strony. Położyliśmy kilka dłuższych gałęzi, żeby chłopakom po bokach cieplej się spało. Dodatkowo, każdy dostał koło posłania porcję drewna, jakby mu się w nocy zrobiło chłodniej, żeby mógł dołożyć.


Jako, że było już dość późno, a wiatr ciągle zmieniał kierunek, rozpaliliśmy ognisko i resztę dnia spędziliśmy się upajając ciepłem od niego bijącym i zapychając nasze żołądki. Kubush wrzucił na kija kuraka, którego wcześniej przetrzymał w zalewie, także po kilku godzinach leniwego opiekania ucieszył nim nasze podniebienia.



Następnego dnia, chyba jeszcze przed szóstą, obudził mnie krzątający się po obozie Kubush, więc poszliśmy z aparatami uwiecznić pierwszy, zlotowy wschód słońca.


Niebo przez cały weekend było niesamowicie czyste, praktycznie bezchmurne, dzięki temu mogliśmy podziwiać wspaniałe wschody i zachody słońca, a w nocy, cieszyć się gwieździstym niebem. Brzmi trochę jak początek zlotu parady wolności, ale nie, to tylko nadmierna wylewność z mojej strony, mając porównanie z pogodą obecną, panującą w szczególności w ‚słonecznym’ Kołobrzegu.


No nic, zjadłem śniadanie, a jako że przez noc dym wybrał sobie mnie na ofiarę, postanowiłem zostawić ponczo dla kogoś potrzebującego i sam zabrałem się za budowę szałasu.




Kalenicę, o ile można to tak w tym wypadku nazwać, zaparłem rozwidloną gałęzią o drzewo, a szkielet ułożyłem z leżących wszędzie na około suszek i gałęzi. Z bólem serca muszę przyznać, że bardzo użyteczny przy tej czynności okazał się Rzufowy Laplander. Kiedyś było trzeba. No dobra, mam to za sobą. Całość obrzuciłem niespecjalnie grubą warstwą ściółki, zbieraną po okolicy, żeby nie wydepilować całkowicie terenu na około szałasu.



Dzięki drzewu w szałasie miałem automatycznie wydzieloną przestrzeń na plecak i różne klamoty, których rzadko używałem. Te najprzydatniejsze uwiesiłem na sznurku rozpiętym pomiędzy dwoma drzewami.


Gdzieś w trakcie prac wypatrzyłem Gawrona i Goomka kierujących się w naszą stronę, Przeszli kawał drogi od parkingu, więc zasłużyli na naszą nieopisaną gościnność.



Goomek przyjął bez oporów moje miejsce pod ponczem. Pewnie jeszcze nie wiedział na co się pisze, ale jak dają za darmo to zawsze szkoda odmawiać. Gawron w tym czasie zajął się rozstawianiem swojego monstrualnego tarpa, który mógłby jednocześnie robić za pałac i basen, no i faktycznie. Po dłuższym czasie i kilku zmianach koncepcji miał tam przestronne i przytulne miejsce, z daleka od dymu, a dzięki szybkiemu szkoleniu Rzufa, kilku zainteresowanych miało okazję poznać nieco przydatnych węzłów.

Skoro już jesteśmy przy piątku i ogniskowym dymie to muszę się przyznać, że z gotowaniem się nieco wyalienowałem. Większość posiłków przygotowywałem sobie na Kelly Kettle, głównie, żeby wypróbować patent z blachy, za który normalnie musiałbym zapłacić kupę kasy.


Patent polegał na wycięciu dwóch blaszek, które można łączyć na kształt X i stawiać na kominie, żeby przygotowywać coś na płomieniu wydobywającym się z komina, podczas gotowania się samej wody, a jednocześnie blaszki były na tyle długie, żeby pasowały do podstawki, w której żar po gotowaniu miał służyć do dalszego podgrzewania.

Całość się sprawdziła w podstawce, ale do gotowania na kominie potrzebowałbym pewnie mniejszego naczynia, bo w 2-litrowym garze wszystko się za długo gotowało. Swoją drogą 2l to zdecydowanie za dużo dla jednej osoby, nawet załadowane tylko do połowy. Tak więc jeszcze nie znalazłem idealnej konstrukcji. Muszę pomyśleć o większym kubku, może okaże się bardziej uniwersalny.

Kolejna sprawa z Kelly, to przetestowane w końcu różne rodzaje paliwa. Do tej pory opalałem tylko drewnem, a teraz wypróbowałem też odchody zwierzęce – tu musiałem się wspomagać drewnem. Pewnie dlatego, że ich nie rozkruszałem, więc bardziej się żarzyły niż paliły. Absolutnym fenomenem zostały dla mnie modrzewiowe szyszki. Działały jak paliwo rakietowe, łatwe w dozowaniu, nie blokowały przepływu powietrza i dawały świetny żar do późniejszego podgrzewania.

Gdzieś po południu poszliśmy z Rzufem szukać materiału na łuk ogniowy. Trochę się suchych świerków naszukaliśmy, ale znalazło się parę z przecinki w pewnym młodniku. Po drodze sprawdzaliśmy karpy sosnowe w poszukiwaniu żywicznych szczapek, niestety wszystkie były suche i jałowe jak Madonna. Jeden buk przyciągnął moją uwagę, na pozór silny i zdrowy, ponad metr pierśnicy (średnica na wys. 1,3m). Złamał się ze 3-4 metry nad ziemią i po upadku rozsypał niemal na zapałki. Po drugiej stronie pozostałego pnia widniała przyczyna – hubiak pospolity. Aż strach było przechodzić pod niektórymi drzewami. Wielkie, kruche i nie wiadomo kiedy zaczną się sypać.

Tego dnia dołączyli do nas Krisscrow i małżonka Kubsha, oboje z namiotami, więc uzupełnili zestaw schronień, jakie mieliśmy na zlocie. Brakowało w sumie tylko odważnego z hamakiem, ale wydaje mi się, że poranne przymrozki skutecznie wybiłyby komukolwiek taki pomysł z głowy.



Jakoś po południu Gawron zmontował sobie trójnóg, do którego dorobił kratownicę do grillowania z cienkiego drutu i na niej wędził sobie do późnego wieczora rybę…albo kurczaka.


Wieczorem wybraliśmy się z Goomkiem i Krisscrowem na zakupy do Bukowna. Kiełbaska i napoje ‚integracyjne’ tego wieczoru bardzo się przydały. Jakiś czas po naszym powrocie, na skraju lasu wypatrzyliśmy płomień, który…poruszał się. Nieco spanikowani, zaczęliśmy się zastanawiać o co chodzi. Niedługo potem, w naszym obozie zawitał nosiciel ognia – Fishi. Gawron przygarnął go do swojej posiadłości, a ja niedługo potem poszedłem spać, jako że ustaliliśmy nocne warty przy podtrzymywaniu ognia. Byłem dość zmęczony, a perspektywa wstawania o 3 czy 4 i pewnie poniekąd efekt integracji, szybko pozwoliły mi zapaść w twardy sen.


Sobota

Sobotni poranek był dla mnie prawdziwym zaskoczeniem. Wstałem około ósmej, dość zakręcony. Nastawiłem się, że w nocy ktoś mnie będzie wyciągać z ciepłego śpiwora do pilnowania ognia, a tu nic. Specjalnie smutny z tego powodu nie byłem, a szałas spisał się na 6+. Może na początku zalatywało nieco butwiejącą ściółką, ale żaden wiatr nie był w stanie mnie w środku dosięgnąć.
Po podzieleniu się tym faktem z innymi, Rzuf i Rabtoszek postanowili również wypróbować spanie w szałasie, co zapoczątkowało niejako, nieformalne warsztaty w tym zakresie.





Jakoś, zdaje się tego dnia, jeszcze z rana wybraliśmy się z Kubushem i Rabtoszkiem do okolicznego strumyka, uzupełnić zapasy wody. Piaszczyste dno bardzo ułatwiało mycie garów i odprężanie stóp po ciągłym chodzeniu w ciężkich buciorach.



Działo się tego dnia trochę. Koło południa (zabijcie, ale nie mam głowy do godzin i chyba jako nieświadomie mianowany skryba, będę musiał notować następnym razem, co ważniejsze wydarzenia) zajrzał do nas Wolfshadow. Wiedzieliśmy, że ma tego dnia przyjść, ale w pierwszej chwili wszyscy popadli w głębokie zamyślenie, najprawdopodobniej czy starczy nam waluty na mandaty. No ale po chwili się z nami przywitał i uspokoił wszystkich słoikiem czosnku niedźwiedziego. W połączeniu z chlebem i 'tustym' od Rzufa, był to najlepszy smak, którego doświadczyłem tamtego dnia. Może trzeba będzie zadbać o kilka takich roślinek we własnym ogródku.


Później z chętnymi wybrał się do źródła strumienia, było mycie garów, uzupełnianie zbiorników wodnych, pranie skarpet i siebie. Woda była lodowata, ale stopy się bardzo cieszyły mogąc na chwilę się w niej zanurzyć. Specjalnie siadłem dalej, na leżącej w poprzek strumienia kłodzie, żeby nikt sobie nie napełnił butli wodą, przesyconą toksycznymi substancjami z moich stóp. Przy okazji wycieczki Wolfshadow pokazał nam jak wygląda rzeżucha gorzka, dawała całkiem przyjemny posmak.

Zebraliśmy się w drogę powrotną, podczas której Rzuf zgubił mytego wcześniej sporka.


Po powrocie przyszedł czas na dalsze ucztowanie, w ruch poszły wszelkiego rodzaju zupy, kiełbasy i inne tajemne przysmaki, które na pewno przede mną ukrywali. W międzyczasie Rzuf złożył przygotowany dzień wcześniej zestaw do łuku ogniowego i razem z Wolfshadowem starali się wznieść zasłonę dymną pomiędzy szałasami, a częścią tarpowo-plandekową. I ja się załapałem na kręcenie, ale wielkiego sukcesu nie odniosłem, więc jeszcze nieco pracy nad tą techniką mnie czeka w przyszłości. Później bawili się jeszcze krzesiwem kowalskim, ale to już miałem za sobą, więc wróciłem do gotowania.




Po raz kolejny muszę ponarzekać na pojemność tych garów. Zrobiłem sobie 1/3 najmniejszej menażki warzyw z boczkiem i kuskusem, no i musiałem się podzielić z Moną, bo groziło mi uziemienie na kilka godzin. Ona najwyraźniej też pojadła zdrowo.



Po zmroku, popatrzyliśmy kto jakiego ma i jak daleko, i długo mu świeci. Wygrał zdaje się Fishi ze szperaczem, który mógłby jednocześnie ogłuszyć jednym ciosem żubra. Okazało się, że mój energizer świeci, bo świeci, ale niewiele droższe latarki dawały radę już wiele lepiej. Później Kubush wyjaśnił mi co i jak, także po powrocie do cywilizacji zaopatrzyłem się w coś nieco lepszego na dłużej. W swoim czasie powiem o nowej czołówce nieco więcej.


Jako, że była to ostatnia noc w grupie, Kris, Gawron, Goomek i Rabtoszek zbudowali mały, kamienny piec, w którym najpierw Kris upiekł sobie boczek, a następnie ja zacząłem robić podpłomyki. Okazało się, że wszyły zjadliwe, więc w którymś momencie zacząłem się posiłkować sporym, płaskim kamieniem, leżącym przy głównym ognisku.



Obiecaliśmy też gotowanie w plastikowej butelce. Udało się doprowadzić wodę do wrzenia, ale pić jej nikomu nie pozwoliliśmy.


Tego wieczora posiedzieliśmy dłużej, chcąc maksymalnie wykorzystać ostatnie godziny trwania zlotu. Gdzieniegdzie dało się słyszeć buszujące w chaszczach dziki, ale chyba nie zdarzyło się, żeby któryś podszedł bliżej śpiącej grupy.

Z rzeczy, których nie potrafię umiejscowić w czasie i przestrzeni, najciekawszym, zdaje się będzie DIY Rzufa, czyli lampa na świeczkę z puszki po piwie oraz zdolność, którą zaprezentował nam Gawron – spanie w śpiworze na siedząco (na zdjęciu, na drugim planie, już po przebudzeniu).



Ostatni poranek po śniadaniu to już krzątanina, pakowanie wszystkiego, zwijanie plandek i przyjmowanie przeze mnie pozostałego jedzenia. Ustaliliśmy z Kubushem wypad w Góry Świętokrzyskie na czwartek, więc postanowiłem poczekać w okolicy do tego czasu. Udało mi się zebrać dość pokaźną ilość żarcia, w tym sporo dań w pewien sposób luksusowych w takich warunkach – spaghetti, do tego masa mięsa i warzyw. Oszczędnie tym wszystkim dysponując można by wyżyć i miesiąc, ale ja podjąłem się wyzwania pochłonięcia tego w przeciągu 5 dni, to był dopiero survival…


Podzieliliśmy śmieci pomiędzy odchodzących i powoli się żegnaliśmy. Nie pamiętam kolejności, więc po prostu rzucę zdjęciami.






No i wszyscy poszli, ale przedtem udało nam się nie zapomnieć o zdjęciu grupowym, upamiętniającym pierwszy większy zlot użytkowników naszego forum.


I tak zakończyła się oficjalna część spotkania, kilka godzin pojechał też Rzuf i zostałem sam. Postaram się to streścić jak tylko się da, bo o ile sam miałem masę czasu na zajęcie się najróżniejszymi przemyśleniami, ćwiczeniem węzłów i niemalże ciągłym gotowaniem, to opisywanie tego wszystkiego zmusiłoby mnie do przesiedzenia kolejnych kilku godzin, a Wam mogło przysporzyć problemów ze zdrowiem psychicznym.


Niedziela

Po wyjeździe wszystkich (wtedy jeszcze Rzuf czekał na transport), w pierwszej kolejności rozebrałem stojące trzy szałasy, zrobiłem z nich jeden nieco bliżej ognia. Poszło szybko, wszystko było pod ręką. Myślę, że uporałem się z tym w nieco ponad półtorej godziny. Przy okazji obecności Rzufa w obozie, zabrałem wszystkie butelki i poszedłem po wodę na najbliższe dni. W sumie około 20l.





Kolejną sprawą była organizacja zapasów. Rozłożyłem na karimacie całe jedzenie, sprawdziłem co muszę zjeść od razu, żeby się nie zepsuło, a co może poczekać. Na pierwszy ogień poszedł boczek wypakowany cebulą i czosnkiem, upieczony w popiele (trochę strzelał w zębach, ale ogólnie git), a na kolację spaghetti z dwóch rozpoczętych puszek paprykarzu. Po delikatnym doprawieniu było super. Z produktów suchych, jak gorące kubki, czy owsianki zorganizowałem sobie prowiant na wyprawę w następnym tygodniu.



Wieczorem przygotowałem sobie nieco grubszego drewna, zaparzyłem herbatę z gałązek jodły, posiedziałem nieco przy ogniu i kiedy dogasał, poszedłem spać.



Poniedziałek

To jest coś. Przyzwyczaiłem się do wstawania ze wschodem słońca. W nocy chwycił niewielki przymrozek, więc okolica była delikatnie oszroniona. Poszedłem się nacieszyć porannymi widokami.


W nocy było mi za gorąco, więc odpuściłem zabawę z szałasem. W połowie jego rozbierania zaczął padać deszcz. Zaskakujące jak bardzo prawa Murphyego, wydawałoby się tak bezsensowne, sprawdzają się w życiu. Nadarzyła się okazja sprawdzić jak sobie nowe ubranko radzi z taką pogodą. Nie było najgorzej, ale gdyby nie przestało padać po godzinie, to pewnie niedługo później nosiłbym na sobie mokrą szmatę. Na szczęście byłem tego świadom, więc niezwłocznie przystąpiłem do rozkładania poncza.

Kiedy pogoda nieco się poprawiła, postanowiłem zbudować sobie krzesło. Tak zaczął się większy projekt. Pierwsza wersja miała taką oto postać. Całkiem wygodne, ale po kilku godzinach poprzeczka zaczynała uwierać w dupsko.


Cały poniedziałek spędziłem szwendając się po okolicy i porządkując teren po szałasach. Postanowiłem we wtorek przenieść się na miejsce, gdzie nasza ekipa zwiadowcza spała podczas sprawdzania miejscówki.

Zainspirowany szaszłykami, które serwował sobie Gawron, postanowiłem zrobić taki w wersji XXL…w sumie to przyswoiłem tego dnia 2 albo 3 takie.


Bardzo mało produktywny dzień, musiałem się chyba przyzwyczaić, do bycia samemu. Wieczorem było dużo jedzenia i podnietki przed przeprowadzką która była już tuż tuż.


Wtorek

Kolejne słit focie o wschodzie słońca.



Ostatecznie ogarnąłem okolicę, pozwoliłem się ognisku dopalić, po czym zalałem je prawie trzydziestoma litrami wody, po którą raz zdecydowałem się jeszcze wybrać. Zostawiłem to tak na jeden dzień.


W czwartek z rana wróciłem tu i zasypałem miejsce po ognisku. Sam nie mogłem się nadziwić kunsztowi mojej pracy.


No i wielki dzień – przeprowadzka. Z jakiegoś powodu, bardzo lubię zmiany miejsc, ale spakowałem się dość dokładnie, co najmniej jakby czekało mnie 20km wędrówki.

Po przejściu około 100m, z podobnym namaszczeniem zacząłem wypakowywać plecak i rozplanowywać nowy obóz. Miejsce do rąbania drewna, skład wody, śmietnik, ognisko. Lubię to bez dwóch zdań.




Dalej było już głównie gotowanie i cieszenie się nowym, małym ogniskiem.



Środa

Wyjątkowo produktywny dzień, zapewne pod wpływem przeprowadzki, wyrwałem się nieco z monotonii poprzedniej miejscówki. Po śniadaniu wybrałem się zebrać gałęzie z kilku różnych gatunków drzew. Wziąłem dęba, wierzbę, sosnę oraz bez. Wszystko idealnie suche, postanowiłem sprawdzić jak mi z tym pójdzie przy użyciu łuku. Niestety, z żadnym z powyższych nie udało mi się uzyskać żaru, jedynie zwęglone, krótkie włókna i spora ilość dymu. Musze chyba z tym się wybrać do specjalisty…

Kolejną, ważną dla mnie sprawą był opał. Żeby wygodnie spędzać wieczór, nie podnosząc się co chwila, żeby dokładać, postanowiłem porąbać kilka leżących w okolicy, na wpół zmurszałych sosen. Kiedy miałem już sensowny stosik, zarządziłem przerwę obiadową.

Tu przyszedł kolejny pomysł. Skoro mogę siedzieć na stercie drewna, to czemu nie mieć stołu. Budowanie dużego stołu wydało mi się skrajnie absurdalne, więc wymyśliłem prostszy patent…poprzeczka, położona na kolanach. Niby banalne i beznadziejnie oczywiste, ale wcześniej na to nie wpadłem.


Następnym punktem imprezy było rozwinięcie pomysłu krzesła. Nie chciałem robić płaskiego siedziska, bo od takiego zawsze mnie boli dupsko więc postanowiłem pokombinować ze sznurkiem.




Przy odpowiednio szerokiej ramie i grubszym sznurku, pierwsze dwa sposoby spisałyby się idealnie. W moim przypadku konstrukcja wbijała się w plecy, a 2mm sznurek próbował przeciąć dupsko, więc dołożyłem drugą poprzeczkę, która robiła za oparcie, a na dole dołożyłem na sznurki gałąź, która dawała dość przyjemne i nie do końca sztywne siedzisko.

Pod nowym krzesłem rozłożyłem sobie kilka jodłowych gałązek, na których odpoczywały przez cały wieczór moje stopy.


Czwartek

Rano obudziły mnie dwie wiewióry, ganiające się po modrzewiu, obok którego znajdował się mój obóz. Radosny widok, nie ma co, tym bardziej. Dzięki temu nawet nie myślałem o dalszym kimaniu. Wygramoliłem się ze śpiwora, poranna toaleta, śniadanie. Jako, że był to mój ostatni dzień, musiałem pozbyć się pozostałych zapasów. Wybrałem wszystko, co mogłem tego dnia zjeść, a resztę, czyli końcówkę sałaty, kilka cebul i kilo ziemniaków wyrzuciłem kilkadziesiąt metrów dalej w krzaki.

Wiatr nieznacznie zmienił kierunek, więc zmodyfikowałem ustawienie poncza, a wcześniej jadłem obiad, chowając się za takim prostym ekranem, chroniącym w dużej mierze przed wiatrem, jak i odbijającym ciepło ognia.


Wieczorem przywitałem Kubusha i Rodzyna, a w piątek po śniadaniu ruszyliśmy w Góry Świętokrzyskie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz