czwartek, 9 maja 2013

Szczecinek – Jezioro Dołgie /zima 2010


No i wróciliśmy. Znów ten niedosyt. Niby 3 dni, a jakoś tak szybko zleciało. Piątek, po 14 pociąg do Szczecinka, po 16 byliśmy na miejscu. Słońce powoli zaczynało zachodzić, nie było sensu wyciągania kamery. Kiedy doszliśmy do wylotu drogi nr 20 ze Szczecinka było już ciemno. Brat zamocował sobie na plecaku czerwony odblask rowerowy, ja założyłem czołówkę i do przodu, szerokim poboczem. Już wiem, że spacery nocą po jakichkolwiek drogach są strasznie nużącym zajęciem. Szło powoli, ale po jakiejś godzinie czy półtorej doszliśmy do Gwdy Wielkiej.

Tu uradował nas sklepikarz, który pokazał nam skrót do jeziora, dzięki któremu zaoszczędziliśmy jakieś 6 km. Kupiliśmy sobie po batonie i piwie na uczczenie przybycia na miejsce przed czasem.
Dalsza wędrówka była czystą przyjemnością. Przy okazji miałem możliwość sprawdzenia plecaka Wolverine 90. Załadowałem go na maksa, zabierając wszytko co mogło się chociaż trochę przydać, dokładając jeszcze co nieco na zewnątrz. W sumie ważył koło 25 kilogramów, a po regulacji szelek, ciężar jakby znikał i jedyną trudnością było zarzucanie go na plecy (no i chodzenie pod górę, ale to już moja wina ).



Nad jeziorem zawitaliśmy koło dwudziestej. Dopiliśmy herbatę imbirową i przygotowaliśmy nową na rano. Przy okazji przekonałem się, że termos Primusa jest całkiem sensownym wyborem. Po około 12 godzinach w chłodzie, kilkukrotnie otwierana, herbata była ciągle bardzo ciepła.
Rozbiliśmy namiot, zjedliśmy kolację, zapijając piwkiem, posiedzieliśmy chwilę przy ogniu i koło 22 zawinęliśmy się spać.
Noc była raczej ciepła, w namiocie ledwo poniżej zera. Wyspaliśmy się jak należy.

Szybkie przygotowanie ogniska.




Po śniadaniu zdecydowaliśmy (w sumie ja naciskałem) o przeniesieniu się na drugą stronę jeziora. Aktualnie byliśmy na parkingu leśnym, a teren w promieniu kilkuset metrów był dokładnie ogołocony z sensownego opału.
Była propozycja obejścia na około, aczkolwiek zajęłoby to ponad godzinę, a sobotę chcieliśmy wykorzystać jak najbardziej na testy sprzętu. Szybko zorientowaliśmy się o grubości pokrywy lodowej. Chciałem wyrąbać przerębel, żeby zaciągnąć wody do garnka. Rozmyśliłem się przy czwartej czy piątej próbie, kiedy po ponad 20 centymetrach nic nie wskazywało, żeby zaraz miała trysnąć woda. Wędkarzy też trochę siedziało w różnych częściach jeziora. Ostatecznie skusiliśmy się na przejście po najkrótszej drodze. Z dwóch gałęzi i linek od namiotu zrobiliśmy sanki, na które załadowaliśmy plecaki. Ciągnęliśmy je jakieś 5 metrów za sobą, sami idąc powoli w sporym odstępie. Emocjonująca sprawa, jako że żaden z nas nie przepada za lodowatymi kąpielami, ciągle nasłuchiwaliśmy pęknięcia.

Ostatecznie wyszło szybciej roztopić lód, niż kuć do wody.

Zaimprowizowane sanki.


Bezpiecznie dotarliśmy na drugą stronę jeziora. Ta okazała się istną krainą mlekiem i miodem płynącą. Opału było więcej, niż potrzebowaliśmy. Znaleźliśmy kilka buków, ze zgniłym systemem korzeniowym – wystarczyło je delikatnie pchnąć i wychodziły wraz z resztkami korzeni. Przy brzegu rosło sporo trzciny, tam zdecydowałem się wyrąbać przerębel. Po około 15 centymetrach miałem dostęp do wody. Otwór zatkałem sporą garścią trzciny, dzięki czemu nie zamarzał tak szybko.

Zbieranie opału.


Przed południem mieliśmy już rozbity namiot i płonący ogień. Obiad tego dnia był naprawdę syty: słonina, cebula, czerwona fasola, kasza kus kus i kotlety sojowe. Z pełnymi brzuchami powędrowaliśmy trochę po okolicy, zwiedziliśmy zaśmiecony bunkier i zebraliśmy opał na wieczór. Było też trochę czasu, żeby przetestować pół litrową Kelly Kettle oraz super-tani palnik ‚Pro Tec’.

Obiad w drodze.





Z Kelly miałem tylko jeden problem – rozpalić w niej Kiedy już udało mi się uzyskać nieco żaru, z komina buchnął ogień i w czasie kilku minut woda bulgotała. Dobrym pomysłem było przegotowanie 3 litrów wody pod rząd, bez wytracania żaru. Uzupełniliśmy wszystkie pojemniki na wodę, które mieliśmy i przeszliśmy do sprawdzania palnika.

Niepozorny, bo kupiony za równowartość 50zł, w norweskim markecie z chińszczyzną, pasuje do butli Primusa. Wydaje się być solidnie wykonany, jedyne do czego mam uwagi to pokrętło od regulacji płomienia – jest trochę miękkie i przy mocniejszym dokręcaniu potrafi się lekko wygiąć. Gotowanie bez osłony, przy sporym wietrze i niskiej temperaturze nie jest najlepszym pomysłem – to już wiem. 10 minut, na 0,5l było rezultatem takiego działania. W normalnych warunkach (tzn. w namiocie) udało się doprowadzić do wrzenia wody w ciągu 5 minut. Bez rewelacji, ale za te pieniądze nie mam powodu do narzekania.

Na kolację sprawiliśmy sobie podpłomyki z sosem pomidorowym (słonina, czosnek, pomidory z puszki 400g + przyprawy). Piekliśmy je na przykrywce od menażki Helikona, położonej bezpośrednio na żarze.

Nad ranem zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w drogę powrotną. Nie lubię powrotów, zawsze, kiedy już wszystko jest uporządkowane, na miejscu, trzeba się zwijać. Trzeba kiedyś wyjść na kilka miechów, może wtedy nie będzie niedosytu.



Spokojnie wróciliśmy do Gwdy Wielkiej, skąd tym razem ruszyliśmy autobusem do Szczecinka i dalej do Koszalina.

Mimo że było tak krótko, jak zawsze jestem zadowolony. Chociażby najkrótsza chwila spędzona poza czterema ścianami i szarymi blokowiskami jest dla mnie bezcenna. Każde wyjście jest inne, pozwala cieszyć się, chociażby tym samym miejscem, na wiele sposobów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz