piątek, 10 maja 2013

Sarbia /02.2011


Planowałem co prawda wyprawę w roztopy z myślą o odwilży, deszczu, do tego budowie ziemianki. Jak zawsze kiedy planuje się z dużym wyprzedzeniem ostatecznie koncepcja została zmieniona. Nie miałem ochoty na kucie kilofem w zmarzniętej na kość ziemi, także był to kolejny wypad o charakterze typowo wypoczynkowym. Nie obeszło się bez sporej ilości ciężkiej pracy, ale kiedy służy ona poprawie warunków bytowanie wykonuje ją przecież z przyjemnością.

Zważywszy na niskie temperatury spora ilość ekwipunku pozostała taka sama jak na poprzednich wyprawach. Ze sobą miałem znów namiot, z którego ostatecznie zrezygnowałem po dwóch nocach. Za dużo wilgoci kondensowało się w środku i nad ranem budziło mnie zimno.
Pierwszy dzień w całości poświęciłem na przygotowanie sobie w miarę komfortowych warunków, nie trwało to swoją drogą zbyt długo, jako że na miejscu byłem po 14. Prawdę mówiąc nawet daleko nie poszedłem, raptem 2-3km od domu, do pobliskiego ‚lasu’, który nazywam raczej pasem zieleni. Jest to szeroki na 150, miejscami do 500m pas drzew przebiegający wzdłuż linii torów kolejowych. Miejsce znajdowało się tak blisko i zdawało się być strasznie monotonne – jak się okazało, zupełnie niesłusznie. Jedynymi mankamentami były jeżdżące co jakiś czas pociągi relacji Kołobrzeg-Szczecin oraz huczące w nocy wiatraki.


Tak więc zbudowałem sobie prowizoryczny wychodek, jeżeli mogę tak dumnie zwać gałąź podpartą na dwóch pniakach w miejscu osłoniętym od wiatru. Przygotowałem miejsce na palenisko, wykopując niewielkie zagłębienie w ziemi i obkładając kamieniami, których 100 metrów dalej – przy polu, były całe stosy. Do tego zrobiłem sobie oparcie z trzech leszczynowych gałęzi powbijanych pionowo w ziemię, okazało się to całkiem wygodne.
Namiot rozbiłem sobie kilka metrów dalej w nieco mniej wilgotnym miejscu. W środku zrobiłem porządek i poszedłem rozpalić ognisko. Kiedy już się ściemniało ogień płonął przyjemnie grzejąc, opału wszędzie było pod dostatkiem. Najbardziej ucieszyły mnie całe suche kępy leszczyny, które można było łamać jedną ręką oraz spore dębowe gałęzie, doszczętnie wyschnięte, już bez warstwy bielu. Długo nie siedziałem, ogrzałem się nieco i zaplanowałem po części następny dzień.
Obudziłem się po szóstej. Chłód w nogach nie pozwolił spać dłużej, na zewnątrz było już wystarczająco jasno. Dopiłem wczorajszą, ciągle gorącą kawę z termosu i na palniku zacząłem gotować coś na śniadanie. W międzyczasie rozwiesiłem śpiwór i otworzyłem na oścież namiot, w środku zbierało się zdecydowanie za dużo wilgoci. Po śniadaniu wybrałem się na dłuższy spacer po okolicy, na wszystkich zbniornikach wodnych była warstwa lodu pozwalająca na bezstresowe przemieszczanie się po nich. Okolica miejscami wyglądała jak wymarła. Całe grupy suchych, powalonych lub dziuplastych drzew. Przy okazji nabrałem pewności co do zasad przygotowania obozowisk, czy też bhp, które wpajano nam w szkole przy każdej okazji – sprawdzając teren nie poprzestawać tylko na ziemi. Potężne konary zawieszone na cienkich gałęziach, odpadające wierzchołki suchych drzew przy lekkim nawet wietrze to nie bajki, tego nie można lekceważyć. Wracając, znalazłem po drodze dwa całkiem suche świerki, jako że były już obalone sprawnie je okrzesałem, podzieliłem i przetransportowałem do obozowiska. Najgrubsza kłoda miała około 25cm, rozłupałem ją klinami wymyślonymi przypadkiem podczas badania przewróconego od dawna dębu. Korzenie, podobnie jak gałęzie nie miały już wierzchniej warstwy drewna – bielu i została tylko część najtwardsza zwana twardzielową. Odcinałem takie spłaszczone kikuty i lekko profilowałem. Bez problemu rozszczepiały wysuszone, miękkie drewno świerka i ostatecznie zużyłem tylko dwa do rozprawienia się z tym co miałem. Ognisko paliłem do późnej nocy gotując na nim pokaźną obiadokolację i przygotowując kolejny termos kawy. Tego dnia rozpiąłem sobie ponczo od strony wiatru, który się nieco nasilił.







Mimo otwarcia wywietrznika znów wilgotno, szlag by to. Nie lubię kiedy wszystko pokrywa cienka warstwa szronu. Jeszcze nigdy nie miałem okazji biegać przed szóstą, tym bardziej w środku lasu, ale pomogło to mi się szybko rozgrzać, zanim wzeszło słońce ogień już płonął. Niebo było nieco zachmurzone, także księżyc nie dawał tyle światła co poprzedniej nocy. Do południa spakowałem się, niedługo miał przyjechać brat, a ja już wiedziałem, że zdecydowanie nie chcę spędzić kolejnej nocy w tym miejscu.





Kolejny obóz rozbiliśmy już razem, kilkaset metrów dalej. Postanowiłem zrezygnować zupełnie z namiotu, także rozpięliśmy tylko ponczo między drzewami i tak postanowiliśmy spać. Dziwna sprawa ile człowiek zaczyna mieć do powiedzenia po niecałych trzech dniach przebywania z samym sobą, ciekaw jestem tych wszystkich, którzy samotnie przemierzają świat. Zabraliśmy ze sobą resztę świerka i przygotowaliśmy obfity posiłek. Podpłomyki z sosem warzywnym i rosół potrafią dodać siły.


Tu przy okazji jakaś podcięta ambona, zdaje się, że komuś psa ustrzelili i ludzie ze wsi w ten sposób wyrażali swoją niechęć do takich działań.





Na noc zbudowaliśmy nodię, dawała ciepło dość długo, aczkolwiek świerk dość szybko się spalił. Mimo to była noc była wyjątkowo przyjemna, a przed siódmą chłód, który czułem był zdecydowanie mniejszy niż w poprzednie noce. Śniadanie na bogato, musli z mlekiem w proszku do którego się przekonałem, że faktycznie może zastąpić tradycyjne mleko na takich wypadach. Z 33g mamy szklankę mleka, czyli 7 szklanek z ćwierć-kilowego woreczka, całkiem niezła ilość.





Zapas wody się wyczerpał, więc wybraliśmy się nad rzekę go uzupełnić, po drodze kolejne piękne miejsce koło bukowego młodnika, stwierdziliśmy że będzie w sam raz na ostatni nocleg. Nodia była idealnym rozwiązaniem, ale wymagała usprawnienia. Tym razem wybraliśmy sosnę, jeszcze stała, ale była to już tylko 5 metrowa, po części zagospodarowana przez korniki strzała. Udało nam się ją przetransportować do kolejnego obozowiska, gdzie po skonstruowaniu ramy do piły podzieliliśmy ją na sekcje. Był to dość sękaty kawał i łupanie nastręczyło nieco problemów, skończyło się na pobijaniu siekiery wierzchołkową ćwiartką sosny. Ostatecznie udało się rozłupać jeden kawał z którego zrobiliśmy nodię, przy której siedzieliśmy do późna. Ze w względu na dość niezdecydowany wiatr w nowym miejscu wykorzystaliśmy namiot, żeby osłonić się nieco z obu stron, co dało nam całkiem niezły efekt – trzy ściany, ekrany cieplne, a do tego pokaźna nodia w jedynym nieosłoniętym miejscu. W międzyczasie zaszaleliśmy i uraczyliśmy nasze żołądki genialnym spaghetti. Zauważyłem, że w śpiworze puścił mi szew na odcinku może dziesięciu centymetrów w okolicy kaptura. Niezwłocznie się tym zająłem. Kiedy górna połowa nodii się dopalała, dorzuciliśmy na wierzch jeszcze jeden odcinek, tym razem długi, gruby wałek, który palił się już do samego rana i kiedy się obudziłem, tym razem bez udziału chłodu, było już po ósmej.




Brzeszczot założony na wymyśloną naprędce ramę.


Pseudo-kopulasta konstrukcja odbijająca ciepło nodii, zbudowana z poncza i elementów namiotu.



Z prowiantu został mi całkiem spory kawał słoniny, który powiesiłem nieopodal na drzewie. Posprzątaliśmy teren, spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy w drogę powrotną. Podczas tego kilkudniowego wypadu wykorzystywałem palnik ile tylko się dało, większość posiłków przygotowywałem właśnie na nim, opcja bardzo wygodna, a i paliwa jeszcze sporo zostało. Liczę że ‚chodził’ jakieś 2-3 godziny w sumie. W czołówce ciągle jeszcze baterie się nie wyczerpały, a tej też używałem notorycznie po zmierzchu. Po powrocie zapomniałem przeszukać kieszeni kurtki, którą bezstresowo wrzuciłem do pralki. Po praniu wyciągnąłem z niej świecącą latarkę. Naprawdę pancerne ustrojstwo :]. W śpiworze zaczął się pokazywać miejscami wychodzący puch, a i jeden szew musiałem ratować. Pewnie to wina jego ciasnoty, poprostu manewrując w poszukiwaniu ściągacza kołnierza musiałem się zbyt brutalnie przemieścić. No i w końcu przydała się na coś piła, za pomocą trzech kawałków leszczyny i jednej linki namiotowej udało się pewnie osadzić ostrze, które oszczędziło wiele sił porcjując sosnową strzałę. Ostatnia godna wspomnienia informacja to wariacja na temat bloku czekoladowego. Z braku kakao użyłem wiórków kokosowych i kandyzowanego ananasa. Ostatecznie wyszło coś co w smaku bardzo przypominało princessę kokosową. Czekam na kolejny wypad :]

Na koniec, na osłodę, wspomniany ‚blok czekoladowy’ bez czekolady


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz