poniedziałek, 13 maja 2013

Zlot Reconnet.pl /11.04.2013


Ostatnie miesiące okazały się całkiem obfite w przenajróżniejsze włóczęgi, w tym dwa wypady do Bornego, o których nie miałem czasu wspomnieć. Udało się w końcu obejrzeć pozostałości bazy rakietowej w Kolonii-Brzeźnicy i zajrzeć do kilku bunkrów, których wcześniej nie wypatrzyłem. Było też zimowe nocowanie pod kocykiem na macie z sosnowych gałęzi przy okazji próbowania zmodyfikowanego tornistra żołnierza (kostki). Plecak z doszytymi pasoszelkami faktycznie okazał się wygodny na minimalistyczne wypady.

Kolejną sprawą byłoby przedstawienie niezliczonej ilości sprzętu, która przez ostatni rok przewinęła się przez moje ręce…
Opisanie tego wszystkiego wymagałoby kolejnych kilkunastu wieczorów przed monitorem, a czasu do wylotu coraz mniej, więc postaram się póki co ograniczyć do bieżących relacji, natomiast zaległości postaram się nadrobić przy większej ilości wolnego czasu.
Czym chciałbym się zająć to dwa, a właściwie trzy wydarzenia.
Pierwsze opiszę tylko pobieżnie, był to zlot forum reconnet.pl, na który w końcu udało mi się znaleźć czas, reszta pojawi się na dniach.

Termin wypadał akurat na weekend przed moim wyjazdem do poznania, więc bez namysłu zgłosiłem się i w czwartek, obładowany niczym tragarze wnoszący kolejną ekipę na Mount Everest, ruszyłem na pociąg.

Po dotarciu do Mostów, skonsultowałem przez telefon odległość do miejscówki i niespiesznie ruszyłem. Zlot wypadł akurat w okresie żabich godów, także idąc wzdłuż torów, większość czasu spędzałem wpatrując się w ziemię przed sobą. Nie było to spowodowane potrzebą ratowania gatunku, czy też przypodobaniu się części dziewczyn o delikatniejszych sercach, a zwykłym obrzydzeniem związanym z deptaniem jakiegoś bardziej skomplikowanego stworzenia (a w tym przypadku bardzo łatwo było przydepnąć dwie na raz, które dość groteskowo zresztą wyglądały – statek matka, próbujący odskakiwać i leniwy pasażer).

Na miejscu, w towarzystwie odnalazłem się dość szybko, w końcu byłem pierwszy. Zarzuciłem na plecy coś cieplejszego i powoli zacząłem się nawadniać po tej niebanalnej podróży. Dość niespodziewanie moją uwagę przyciągnął mizernie wyglądający lisek. Chwilę siedział, około 20m ode mnie, wpatrując się leniwie, później przez chwilę miotał się jak szalony i szybko przeszedł w stan drzemki. Byłem, prawdę mówiąc, poważnie zaintrygowany. Większość lisów, które do tej pory widziałem, dość szybko się oddalało po kilku krzykach, tudzież po próbie balistycznej w postaci szyszki/badyla/kamienia oddalały się jeszcze szybciej, ten natomiast był niewzruszony, więc zacząłem go nawet podejrzewać o wściekliznę, ale jest też możliwe, że po prostu przywykł do ludzi w tym miejscu, jako że zlot miał miejsce przy wiatach imprezowych, przynależnych do toru 4×4 ekipy zachodniopomorskiej (przy okazji wielkie podziękowania dla właściciela/opiekuna toru za udostępnienie miejscówki).

W każdym razie, lis w końcu sobie sam poszedł i więcej się nie pojawił, widocznie urażony brakiem poczęstunku.

Posiedziałem chwilę i żeby się do czegoś przydać rozpaliłem ogień, ogarnąłem trochę samą miejscówkę i rozejrzałem się nieco po najbliższej okolicy, żeby zaplanować kilka pierwszych kursów po grubszy opał.

Czas zleciał szybko i chwilę później podjechał już samochodem Morg, Kopek i Kamil (tu na wstępie przepraszam, jeżeli kogoś pominę, albo przekręcę ksywkę, bo ostro zaniedbana pamięć potrafi mi nieźle dać się we znaki). Można powiedzieć, że dość szybko się zintegrowaliśmy, więc rozmowa się już jakoś kleiła. Szczególnie ucieszyła mnie zawartość jednego ze słoików, które Morg rozstawił ku powszechnej konsumpcji. Marynowana cebula, która znajdowała się we wspomnianym słoju wyjątkowo przypadła mi do gustu, tym bardziej się cieszyłem, że nie było na nią chętnych aż do niedzieli.

Nieco później pokazał się Johnson i w ten sposób uformowała się pierwsza ekipa pozyskania drewna narzędziami ręcznymi oraz zrywki nasiębiernej.

Kiedy zaczęło zmierzchać, postanowiliśmy zawczasu się rozbić, żeby później po ciemku nie było problemów. Żeby mi się dobrze spało, nieco oddaliłem się od głównego obozu. Za jednym z wałów, pomiędzy kilkoma świerkami rozbiłem tarpa dość prowizorycznie, aczkolwiek na tyle sprytnie, że na niecały metr od ziemi, więc później, kiedy przyszedł czas się położyć nieco żałowałem, bo ciężko było mi go odnaleźć te 50m od ogniska.

Morg następnego dnia miał odebrać z dworca ekipę śląską, także opuścił nas nieco przed końcem integracji. Jakimś zbiegiem okoliczności obraliśmy to za dobry moment na przecięcie leżącej sosny, z czego, jak nas uświadomił następnego dnia, był niespecjalnie zadowolony. Przy okazji manewrów przy sośnie, pojawił się Pingwiniak z większą siekierą. Wzbudziło to we mnie kolejne pokłady entuzjazmu, niestety szybko zniwelowanego przez szybko złamany trzonek. Nie wiem czy była to wina zmęczenia materiału, czy też mojego nieprofesjonalnego podejścia, w każdym razie zrobiło mi się głupio i zwróciłem Pingwinowi, co zostało z siekiery. Szkoda, bo prawie skończyliśmy zabawę. Niedługo później zawinęliśmy się spać.

Z rana obudził mnie Kopek, przechodząc koło mojego bunkra. Rozpaliliśmy ogień, nie sposób pominąć tego, że praktycznie podczas całego zlotu używaliśmy głównie fiskarsa x10, którego przywiózł, zdaje się, Kamil. Nie można na podstawie kilku dni ocenić trwałości produktu, ale w moim odczuciu to jest właśnie idealny model siekiery biwakowej, biorąc pod uwagę produkty tylko tej firmy. Głownia jest wystarczająco ciężka, a trzonek dość długi, żeby pozwolić na przyjemne przygotowywanie opału. Nie chcę tu się powoływać na jakiekolwiek parametry, bo w moim odczuciu to bezcelowe. Wybór siekiery jest według mnie kwestią indywidualną i bez przymierzenia się do niej na żywo, naprawdę trudno jest kupić coś, co będzie spełniało wszystkie wymagania.

Nieco później Morg wyjechał po załogę ze śląska, wrócił tylko z panią doktorową (Kasia?), reszta doszła później na piechotę, z tego co kojarzę w składzie: Doktor, Rosół, Młody, Grigor. Wszyscy dość zmęczeni podróżą, niemniej jednak, nie odmówili poczęstunku. Tego samego dnia pojawił się jeszcze Tanto i po ciemku już Roland oraz Szable.

Tak patrząc na to z perspektywy czasu, faktycznie szkoda, że nie mieliśmy żadnego speca od roślin jadalnych, aczkolwiek wycieczki organizowaliśmy sobie we własnym zakresie, a okolica okazała się dość zróżnicowana, także było co oglądać.

Do tej pory nie wspomniałem o pogodzie. Niby błahy temat, ale zawsze się przewija i dość znacząco wpływa na wszelkie doznania. Otóż pierwszego dnia, kiedy dojeżdżałem do Nowogardu, właśnie zaczynało padać. Później już było różnie. Trochę deszczu, trochę słońca. Tu znów wtrącę co nieco na temat Gorki, którą cały czas noszę. Teraz już zdecydowanie straciła wszelką impregnację, więc nasiąkała przy każdej mżawce. Za to stojąc przy ognisku całość wysychała dość szybko, jedyna wilgoć pozostawała w kapturze, który składa się z dwóch, lub nawet trzech warstw materiału.

To w sumie już sobota, a ja zapomniałem wspomnieć o dość ciekawym fakcie, a właściwie ustępie, który był usytuowany nieopodal wiat. Drzwi co prawda się nie zamykały, ale nocą można było pooglądać sobie gwiazdy, no i zaoszczędziło to tworzenia zbiorowej mogiły, tudzież cmentarzyka.

Zarządzono odgórnie zbiórkę na publiczne koryto, jak się okazało – porządny rosół, a Tanto wspomniał, że sporo po zlocie zostało. Na tym chyba polegała jego specyficzność, pomimo, że żadnych warsztatów nie prowadziliśmy, na jedzenie nie było aż takiego parcia. Przed południem z Kamilem i Johnsonem ruszyliśmy na podbój okolicznego sklepu, w Mostach okazało się, że jest czynny od 14, albo 16, nie dam teraz głowy. Ruszyliśmy dalej, zdaje się do Burowa, tam sklep w pełnej kulturze, płatność kartą itp.

W drodze powrotnej przysiedliśmy na eleganckiej łące, żeby uzupełnić płyny. Rozgadaliśmy się o butach i tak nam zleciała prawie godzina. Zorientowałem się, że możemy przegapić rosół, więc ruszyliśmy dupska w dalszą drogę do obozowiska. Nie myliłem się, więc dostałem przydział rosołu, pomogłem nieco z opałem (aczkolwiek tego dnia już nie za dużo ). Później przyszedł czas się nieco umyć, więc skorzystałem z okolicznego bajora, które polecał Kopek dzień wcześniej. W międzyczasie przewinął nam się Brat Mih, zrobił kilka zdjęć, była okazja chwilę pogadać i musiał wracać do swojego potomka, który miał się zaraz pokazać na świecie.

Przyjechał też gospodarz, błogosławiąc naszej imprezie. Pomęczyliśmy go nieco na temat jego Patrola, który robił niesamowite wrażenie, mimo że aż tak od serii nie odbiegał, ale chyba już taki urok terenówek.

Później mieliśmy małe spięcie w towarzystwie, ale udało się sprawę załagodzić, podobno chłopaki następnego dnia nawet sobie rękę uścisnęli, także nie mogło być aż tak źle. Reszta dnia minęła już w dobrej atmosferze, przed snem załapałem się na końcówkę rosołu i jakiś specyfik, który zwiódł mnie butelką po coli, krążącą wokół ogniska.

Ustawiłem sobie budzik przed 7 i wstałem nawet wcześniej. Spakowałem się, pożegnałem tylko z Rosołem (nie dam głowy czy to na pewno był on), reszta spała, także nie chciałem nikomu przerywać błogiego stanu. Ruszyłem na dworzec, do odjazdu miałem niecałą godzinę zapasu, więc spokojnie zdążyłem i po przesiadcie w Szczecinie, byłem już na drodze do Poznania.

Wszystkim zaangażowanym w zlot dziękuję, byłem miło zaskoczony atmosferą i jeżeli terminy dopiszą, na kolejnym prawdopodobnie się pokażę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz