poniedziałek, 13 maja 2013

Beskid Żywiecki /13.11.2012


O dziwo ostatnie dni, przed wylotem do Polski nie ciągnęły się specjalnie. Za dwa dni miałem już być w górach. Sprzęt spakowany, formalności załatwione.

Drogę na lotnisko w Alcie otaczał piękny, zimowy krajobraz. Gruba warstwa śniegu i ledwo wychylające się ponad horyzont zimowe słońce.
W Warszawie przywitała mnie mgła i deszcz, podobnie, jak przy przesiadce w Oslo. Trochę kombinowania, wczucie w klimat dnia Niepodległości (przywitał mnie Mazurek Dąbrowskiego, w wykonaniu mocno już zmęczonych walką z nałogiem patriotów, no i oczywiście kilka policyjnych bojówek, dbających od dobre samopoczucie wszystkich podróżnych) i już siedziałem w pociągu do Katowic.
U Kuby miałem cały dzień na odespanie podróży i przepakowanie plecaka. Nie ważyłem nic, ale udało się zachować na tyle rozsądku, że przy długich podejściach nie żałowałem zbędnego balastu. Do spania miałem tylko x-lite 200, Cumulusa, więc pożyczyłem jakąś lekką +15, do połączenia z nim, na wypadek ujemnych temperatur. Okazał się niesamowicie przydatny, bo każdej nocy mieliśmy oszronioną okolicę, a śpiąc w samym Cumulusie często budził mnie chłód.

I tu znów filmik złożony przez Kubusha

13 listopada
Pobudka przed trzecią, autobus do Katowic, pociąg do Żywca, po drodze dosiada się do nas Kamykus, jeszcze jedna przesiadka i ruszamy z okolic Przyborowa. Pogoda niespecjalna, mgliście, na szlaku masa błota.



Cały dzień ostro pod górę, dało radę odczuć korzyści płynące z używania kijów trekingowych. W którymś momencie zacząłem się zastanawiać, czy jakbym je odłożył, to dalej byłbym w stanie iść. Teraz wydaje się to grubą przesadą, ale tam, po kilku godzinach podejścia, wyglądało to na całkiem prawdopodobne.

Za cel postawiliśmy sobie bacówkę na hali Mędralowej, gdzie trafiliśmy po 12 kilometrach wędrówki, zdaje się, czerwonym szlakiem.
Obejrzeliśmy sobie dokładnie tą, podstarzałą już konstrukcję, ze wszystkich stron. Wyglądała jak robota garbatego karła, chyba tak podsumował całość Kuba. W środku pion był mocno zachwiany, a dodatkowo, teorię potwierdził stół, stojący przed bacówką, któremu też parę stopni czmychnęło się w bok. Uwagę przykuwała pokaźna ilość butelek po napojach wszelakich, które w połączeniu z historiami wypisanymi na ścianach, dawały wyobrażenie o dziejach bacówki na kilka lat wstecz. Bez pośpiechu ugotowaliśmy obiad, czy może raczej obiadokolację, posiedzieliśmy przy ogniu do zapadnięcia zmroku, po czym poszliśmy spać.




14 listopada
Jakby nie patrzeć wyspałem się, około trzeciej było już na tyle zimno, że zaczęliśmy się zbierać, ale luźno licząc daje to co najmniej 8-9 godzin snu, więc nie ma na co narzekać.
Leżąc jeszcze w śpiworze odpaliłem świeczkę, którą znaleźliśmy, ale o dziwo nikomu się przez to cieplej nie zrobiło, więc wyciągnąłem palnik i zagotowałem wodę na poranne przysmaki.
Po jakiejś godzinie od pobudki byliśmy gotowi do drogi, więc wśród radosnych promieni światła diodowego ruszyliśmy podbijać Babią Górę.
Niezła rozgrzewka w środku nocy, znów piłujemy pod górę. Okolica pokryta szronem, błoto zamarzło, szło się ciężko, ale równomiernie. Kiedy się nieco rozjaśniło, zrobiliśmy przerwę na coś ciepłego. Herbata ze świerka idealnie rozgrzewa na takich postojach.



Po kilku kolejnych kilometrach, udało nam się dostać na szczyt Małej Babiej Góry, udało się uchwycić kilka ładnych widoków, a słońce przyjemnie grzało. Miła odmiana po kilku godzinach w cieniu góry.
Postanowiliśmy się za długo nie obijać, żeby wejść na Babią przed zalaniem jej przez turystów, więc po krótkim wylegiwaniu się i pstrykaniu fotek poszliśmy dalej.



Droga na Babią z tej perspektywy wyglądała na banalny, 15-minutowy spacer. Cóż, przynajmniej ja dałem się nabrać i cały czas zastanawiałem się, jakim cudem to podejście jeszcze się nie skończyło. Przy okazji próbowaliśmy zgadywać, kto zbudował tu drogę i schody, z niekiedy naprawdę masywnych kamieni.


Dość zauważalnie można tu już było odczuć przejścia kolejnych piętr roślinności. Rano, kiedy wychodziliśmy, w okolicach tysiąca metrów, było jeszcze sporo drzew liściastych. W miarę poruszania się pod górę, zostawały wysokie jodły/świerki, później kosodrzewina, porosty, a wierzchołek Babiej pokrywają już tylko kamienie. Ostatnia część ścieżki była dość wymagająca, bo o ile podejście ze strony wschodniej jest osłonecznione, przez co suche, a do tego bardziej ‘zagospodarowane’ to my, podchodząc w cieniu, musieliśmy uważać na każdy krok, który stawialiśmy na oblodzonych głazach.




Dzięki wspaniałej pogodzie, cały wysiłek został nagrodzony, może nawet z nawiązką. Na horyzoncie pięknie rysowały się surowe szczyty Tatr, które łączyło z Babią Górą morze gęstych chmur. Wpatrując się w nie przez jakiś czas, można było naprawdę dać się ponieść wyobraźni. Grunt, że nie poniosło mnie na tyle, żeby próbować po tych chmurach przejść.



Kolejny raz nieustraszeni, dzielni i nieludzko twardzi my, zagotowaliśmy wodę, zjedliśmy śniadanie i po przywitaniu dwójki turystów zebraliśmy się za zejście stroną Słowacką, w kierunku Slanej Vody.
Spotkaliśmy jeszcze garstkę osób, dzielnie prących pod górę, minęliśmy ze dwie wiaty, gdzie było można na chwilę usiąść. Na dłuższą metę zejścia bardziej dają w kość niż podejścia. Idąc w górę najzwyczajniej na świecie męczymy się odwrotnie proporcjonalnie do wysiłku z jakim pakowaliśmy plecak, natomiast przy drodze w dół cały czas trzeba hamować. Bardzo szybko odzywają się kolana i stopy, szczególnie te drugie sprawiają wrażenie jakby udawały klocki hamulcowe. Mówiąc prościej, po prostu szybko się przegrzewają.


U podnóża widok był dość ciekawy, wyglądało to jakby ktoś wyciął większą część lasu, zostawiając tylko co ładniejsze świerki i posadził elegancki trawnik.


Znaleźliśmy jedyne schronisko w okolicy, zamknięte. Na szczęście po kilku minutach przyjechał właściciel i mogliśmy zaszaleć kulinarnie, racząc się miejscowym browarem. Najkrótszą trasą ruszyliśmy w stronę Korbielowa i po chyba niecałym kilometrze znaleźliśmy dobre miejsce na nocleg w lesie.
Dla zasady rozbiliśmy sobie schowanka. Okolica obfitowała w wysuszone świerki, więc zorganizowaliśmy sporo opału, ugotowaliśmy kolację i jeszcze przy płomieniach ogniska, położyliśmy się spać.


15 listopada
Tradycyjnie przymroziło, więc obudziłem się w środku nocy i rozpaliłem ogień.
Początkowo myślałem, że tak jak ostatnio wypijemy coś ciepłego i ruszymy się dalej, powiesiłem śpiwór, żeby podsechł, bo kręciłem się sporo i skończyłem oddychając na boczną część kaptura, więc złapał nieco wilgoci. Położyłem się przy ogniu, nakryłem kurtką i przysnąłem. Od czasu do czasu otwierałem oczy, żeby dorzucić jakieś drewienko, ale z tego co kojarzę Kamykus przez większość czasu zajmował się ogniskiem. Było ciepło i przyjemnie, więc kiedy już się mocno przejaśniło, niespiesznie spakowaliśmy graty i ruszyliśmy dalej, w kierunku Korbielowa.


Większą część drogi wędrowaliśmy przez krzaki, szlakami zrywkowymi, albo zwierzęcymi ścieżkami, które mniej lub więcej prowadziły w pasującym nam kierunku. Zaliczyliśmy kilka stromych podejść i zejść, więc każdy kawałek równego terenu był prawdziwym wytchnieniem i ulgą dla stóp.



Po dojściu na miejsce obkupiliśmy się na kolejne ucztowanie i zjedliśmy późne śniadanie.
Kolejnym celem było Pilsko, więc ociągając się niesamowicie, ruszyliśmy pod górę. Trafił nam się po drodze niesamowicie rozmowny jegomość, właściciel jakiejś stajni. Zagadywał nas niemiłosiernie, ale w końcu udało nam się urwać. I tak już zmierzchało, więc bez pośpiechu, zmęczeni, krok po kroku wdrapywaliśmy się coraz wyżej. Później już z latarkami na przełaj, kierowaliśmy się w kierunku czegoś w stylu bazy studenckiej.


Z informacji, które posiadaliśmy, budynek posiadał piec i miejsce dla ~50 osób. Wszystko się zgadza, jest tylko pewien mankament. Piec zanim się rozgrzeje, nie ma ochoty na spalanie czegokolwiek i nie ważne ile podpałki by tam nie było, chwilę się paliło, a później tylko tliło żałośnie. Tylko Kamykusowi udało się dojrzeć piec już na właściwych obrotach, kiedy obudził się w środku nocy. Druga sprawa to ogrzanie takiej przestrzeni zajęłoby pewnie kilka dni ostrego palenia, więc można powiedzieć, że piec był tam w celach ozdobno-motywacyjnych.
Kolację, po zrezygnowaniu z tego topornego wynalazku, przyrządziliśmy w połowie na krzywym grillu, a w połowie na palniku. Było zimno, więc nie siedzieliśmy zbyt długo. Noc nie była tak zimna, przynajmniej w środku, więc jakoś dospaliśmy do świtu i ruszyliśmy na podbój Pilska.


16 listopada
Po drodze zatrzymaliśmy się w schronisku na Hali Miziowej. Zjedliśmy śniadanie, obmyliśmy się nieco i wróciliśmy na szlak. Do wyboru mieliśmy czarny i żółty. Początkowo chciałem iść czarnym, przecież jesteśmy najlepsi na świecie, ale dałem się namówić na łatwiejszy – żółty i wcale tego wyboru nie żałuję, bo i tak się konkretnie zmachaliśmy, a sam szlak był bardzo zróżnicowany pod względem trudności i przede wszystkim widoków.




Już na szczycie, uradowani, zaczęliśmy pstrykać foty, gratulować sobie wspaniałej pogody itd. Wtedy Kuba zauważył znak, sugerujący, że jesteśmy frajerami i do właściwego szczytu jeszcze 15 minut. Kolejny etap zakładał przejście przez to miejsce ponownie, więc wrzuciliśmy klamoty w krzaczory i ruszyliśmy dziarsko ku chwale. Tam powtórka, zdjęcia, radość, widoki. Kuba natrzaskał dziesiątki zdjęć Babiej Górze z różnych perspektyw, Tatry prezentowały się nie gorzej, więc też prześwietliliśmy je na każdy możliwy sposób.




Wróciliśmy po plecaki i zaczęliśmy się rozglądać za niebieskim szlakiem, który miał nas wyprowadzić w kierunku Rysianki. Oznaczenia były dość dziwne. Na początku zejścia z Pilska, szlak był oznaczony jako niebieski, później znikł i weszliśmy na czarny, którym chciałem wchodzić rano na górę. Ciężko powiedzieć jak bardzo cieszę się, że nie zdecydowaliśmy się na niego. Długie i monotonne zejście, wypłukane sezonowymi strumieniami nie było niczym przyjemnym. Niesamowicie się ucieszyłem, kiedy trafiliśmy w końcu na kawałek płaskiego. W końcu trafiliśmy na nasz szlak i otoczeni pięknym borem szliśmy w ciszy przez większość czasu. Po kilku godzinach dotarliśmy do schroniska na Rysiance, gdzie zrobiliśmy sobie przerwę na złapanie oddechu i przewietrzenie ukiszonych stóp.


Celem tego dnia zostało schronisko na Hali Boraczej. Jako alternatywę przyjęliśmy nocleg w krzakach, gdybyśmy padli po drodze, ale na szczęście udało nam się dodreptać na miejsce nieco przed zmierzchem.
Jedną z atrakcji miały być tamtejsze jagodzianki, wypiekane na miejscu, ale jako że miały być dopiero za dwie godziny, wprowadziliśmy się do pokoju z bagażami i poszliśmy na zewnątrz zrobić ognisko oraz kolację. Swoją drogą miło, że nie było trzeba dopłacać nic za psa, któremu przecież, jak powszechnie wiadomo, najlepiej jest na ziemi. Wiało niemiłosiernie, schronisko znajduje się na łysym wzgórzu, aczkolwiek po założeniu na siebie wszystkiego, co było w zapasie, siedziało się nad wyraz komfortowo. Opału było pod dostatkiem, najedliśmy się do syta i siedzieliśmy przy ogniu, aż się nie dopalił. W międzyczasie Kuba przytargał ze środka świeże jagodzianki, które pochłonęliśmy w mgnieniu oka. Po powrocie kupiliśmy sobie jeszcze ich mały zapas na wieczór i zaczęliśmy się przygotowywać do snu.
W schronisku kręciła się akurat jakaś dość głośna impreza emerytów, ale hałasy specjalnie mi nie przeszkadzały w zaśnięciu. Okazało się, że materace są za wygodne i śpi się za dobrze, więc w środku nocy obudziłem się połamany i do rana już tylko drzemałem z długimi przerwami.

17 listopada
Sprzątnęliśmy co nieco, nasze buty dość nieszczęśliwie wybrały sobie właśnie schronisko, jako miejsce na oczyszczenie z całego zebranego po drodze błota. Trzeba było pozamiatać. Sprawiliśmy sobie odrobinę wrzątku z kuchni i po porannej kawie z czekoladą wróciliśmy na szlak.
Kolejnym punktem imprezy jest Węgierska Górka, z której mamy się dostać na Baranią Górę. Do samego miasta szło się już dość spokojnie, niewielkie podejścia już na nikim nie robiły wrażenia, a humory dopisywały, więc czas przewijał się nad wyraz szybko.
Po drodze zbadaliśmy kilka starych zabudowań. Większość wyglądała niczym koszmar menela, ale zdarzyło się kilka, które w razie potrzeby zapewniłyby dach nad głową, a i czasem, nieco ciepła.


W mieście skusiliśmy się na dwie wielkie pizze, które dały nam moc na dalszą drogę. Doposażeni dobrodziejstwami miejscowych sklepów, a w szczególności piekarni, ruszyliśmy pod górę. Początkowo było szybko i sprawnie, ale kiedy po kilku godzinach podejście nie chciało złagodnieć, zrobiliśmy sobie mały postój. Całą drogę prawie nie rozmawialiśmy, więc to był dobry czas na uzgodnienie wszystkich opcji.



Mieliśmy szanse na kolejny nocleg w bacówce. Pierwsza była jakieś 4km od nas, druga ponad 8. Rozważaliśmy też krzaki, ale jak to była, zachciało się luksusów, więc schronieniem pierwszego wyboru została ta bliższa bacówka. Dotarliśmy do niej z godzinę przed zmierzchem. Wody w okolicy nie było, poza jakaś niespecjalną breją, aczkolwiek coś tam w plecaku zostało, więc tym się nie martwiliśmy. Rozgościliśmy się, doprowadziliśmy wnętrze do porządku i zaczęliśmy myśleć o kolacji. Za budynkiem rozpaliliśmy ognisko, trochę wiało, więc rozwiesiliśmy sobie tarpa. Nieco za daleko, więc później go dostosowaliśmy do zmieniającego się wiatru.


W międzyczasie minęło nas kilka grupek na motorach, jadących w kierunku Baraniej. Na szczęście nie mieli zamiaru się tu zatrzymywać. Jakoś wolę nie spotykać nikogo dodatkowo, więc cieszyłem się, że nie zdecydowali się tam wrócić.


Po dobrym jedzonku i wylegiwaniu się przy cieple bijącym z ogniska, przyszedł czas na pomysły. Perspektywa spania przy ogniu była niezwykle kusząca, wspominając nasz nocleg w Slanej Vodzie. Niestety byliśmy na sporym wzniesieniu, a dookoła rosło niezbyt wiele drzew, więc po zerwaniu się silniejszego wiatru ‘ze wszystkich stron’, bacówka wróciła do łask. W środku były 2 łóżka, ale pamiętając doznania ze schroniska postanowiłem przespać się na glebie. Cała konstrukcja jest obita folią ze wszystkich stron, co zapewnia jej względną wiatroszczelność. Dobrze wykorzystaliśmy możliwość wyspania się, rano, przed powrotem mieliśmy ruszyć na Baranią.

18 listopada
W nocy wiało jeszcze mocnej niż wieczorem, chatka jakoś wytrzymała. Niestety to był koniec idealnej pogody. Otwierając drzwi, wiatr mógł połamać ręce, albo urwać głowę, a górę, na którą chcieliśmy się przejść, spowiła mgła. Wspólnie podjęliśmy decyzję o powrocie do Węgierskiej Górki i już po pół godziny byliśmy w drodze.


Mieliśmy okazję podziwiać naprawdę piękne widoki podczas całego wypadu, więc nie żałowaliśmy odpuszczenia tego jednego szczytu. Praktycznie przez cały tydzień towarzyszył nam widok Babiej góry, gdziekolwiek się nie znaleźliśmy, pomimo że nieco wymarzliśmy, szkoda było wracać. Chętnie pokręciłbym się jeszcze kilka dni. Niestety urlop rzecz ulotna. Udało nam się machnąć 100km, można to uznać za kolejny mały krok i okazję do sprawdzenia swoich możliwości, więc byliśmy z tego bardzo zadowoleni. Wróciliśmy do miasta przed 12, załapaliśmy się na wcześniejszy pociąg. Przedział ‘z miejscami leżącymi’, jak zwykle stał się naszą noclegownią, a zapach górskiej przygody skutecznie odstraszał potencjalnych współpasażerów. Była tam zdaje się jedna para, która miała z nas niezły ubaw i wytrwała do samego końca.
Trasa minęła błyskawicznie, pożegnaliśmy Kamykusa i po dojechaniu do Zabrza zabraliśmy się za planowanie kolejnego wypadu, ale o tym za jakiś czas.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz