poniedziałek, 13 maja 2013

Góry Świętokrzyskie /23.03.2012


Minęło sporo czasu od samego zlotu, jak tylko odzyskam moje zdjęcia, natychmiast zajmę się relacją, a póki co opowiem co nieco o tym, gdzie przyszło nam się szwendać później. W wersji dla leniwych, bądź też po prostu chcących urozmaicić sobie relację, Kubush przygotował filmik (w rozwinięciu wpisu), również wszystkie zdjęcia w tej relacji są jego autorstwa.



W czwartek, 22 marca, wieczorem przyszło mi gościć w Bukownie Kubusha z Volksem, jako że zostałem po zlocie w okolicy, nie mając ochoty na przesiedzenie tygodnia gdzieś przed kompem. Mieliśmy małe problemy z pomieszczeniem wszystkich sypialni wokół ognia, ponieważ siedząc samemu wybrałem sobie nieco skromniejszą miejscówkę, niżeli teren zlotowy.

Po części przygotowań i przepysznej kolacji zasnęliśmy dosyć szybko, żeby z samego rana zdążyć coś zjeść i uprzątnąć obozowisko.
Nie będę operować godzinami, bo przez tydzień zdążyłem przywyknąć do trzymania się cyklu słońca i całkowicie traciłem orientację w czasie chwilę po wschodzie, co mi zresztą bardzo odpowiadało.

Tak więc rześcy i wypoczęci ruszyliśmy w kierunku dworca w Bukownie, żeby nabyć stosowną do czasu podróży pociągiem, ilości prowiantu. Pomijając widoki za oknem trasa mijała całkowicie bez niespodzianek. Nikt nie chciał od nas pieniędzy, telefonów, czy też przyjemności, więc delikatnie kołysani falistym terenem i poniemieckim zawieszeniem wagonu, po kilku godzinach dotarliśmy na dworzec w Wolicy.
Tu zaczęła się nasza historia.

Po opuszczeniu wagonu nie było trzeba się dużo zastanawiać nad kierunkiem marszu. Na horyzoncie, w falującym od marcowego słońca powietrzu, wyraźnie rysował się kształt chęcińskiego zamku.


Bez oporów pokonaliśmy pierwszy odcinek przez małe miejscowości i dość szybko udało nam się skręcić w polną drogę, gdzie waga plecaka stawała się kompletnie nieodczuwalna dzięki otaczającemu nas krajobrazowi. Łąki, mokradła i genialna panorama robiły niesamowite wrażenie.

Po tym przyjemnym akcencie, na powrót znaleźliśmy się na dość ruchliwej drodze, którą znów z pokorą pokonaliśmy.



Tym razem rozrywki dostarczył nam przyjemny widok, wolno płynącej pod drogą E77 rzeki – Czarnej Nidy. Mijaliśmy też dziewczyny z taryfy ‚ja i ty – raz, dwa, trzy’, całe szczęście że mieliśmy ciekawsze zajęcie i cel w postaci zamku królewskiego, bo ich oszałamiająca uroda oraz zapach luksusowych perfum niemalże nas zniewolił.


I tak szliśmy jeszcze jakiś czas krętą jezdnią, przez kilka kilometrów pod górę, aż nadarzyła się okazja do odbicia w dużo bardziej przyjemne środowisko leśne.

Zeszliśmy w Korzecku, czy też Podzamczu, niewielkiej miejscowości bez sklepu i ze spora ilością, głodnych ludzkiej krzywdy, małych szczekaczy. Po raz kolejny, najkrótszą i najmniej uczęszczaną trasą ruszyliśmy w kierunku, już teraz tak bliskich, ruin zamku.


Mijając pierwsze wzniesienie zastanawialiśmy się nad kondycją wojów, których nikt w pełnych płytówkach pewnie taksówką pod wrota podrzucić nie chciał. Musieli poczuć się niesamowicie zawiedzeni, dochodząc do końca wzniesienia i widząc, że to dopiero początek wyzwań. Jakiś kilometr otwartej przestrzeni dzielił nas od wzgórza, na którym mieściła się warownia.
Podejście bezpośrednio od strony południowej pozbawiło nas tchu na kilka minut, więc urządziliśmy sobie mały odpoczynek u wrót, gdzie najprawdopodobniej spoczęły w pokoju Kubushowe okulary.


Patrząc na zamek z daleka, wydawał się, prawdę mówiąc, nieco potężniejszy, aczkolwiek zawiedziony nie byłem, a duszę dodatkowo ukoiłem kilkoma łykami wody i kilkuminutową wentylacją ugotowanych stóp. Jakby nie patrzeć, w słońcu mieliśmy pewnie ponad 20 stopni, a nogi miałem okute pancernymi haixami.

Do Chęcin zeszliśmy równie ciekawą trasą, jak ta pod górkę, na miejscu wyszukaliśmy ceglany jarmark, gdzie uzupełniliśmy nieco zapasy. Coś słodkiego w nagrodę za wysiłek, jakieś dodatki na kolację oraz napoje orzeźwiające, głównie w postaci krystalicznie czystej wody, z krystalicznie plastikowej butelki.

Stojąc jeszcze przy zamku, wypatrzyliśmy sobie bardzo zachęcająco wyglądającą polną drogę zaraz za miastem, wychodzącą akurat w odpowiadającym nam kierunku. Ku naszej uciesze okazała się ona przedłużeniem czerwonego szlaku, którym się poruszaliśmy niemalże od początku, o czym oczywiście zapomniałem wspomnieć wcześniej.

Po nasyceniu się urokami miasta, tzn. zjedzeniu taktycznych wafelków udaliśmy się ową polną dróżką ku kolejnym wzniesieniom. Na początku na północ.


Tu czekało nas świetne podejście i jakiś zabytkowy kamieniołom. Zrobiliśmy mała przerwę na relaks kolan i udaliśmy się przebyć granią jeden z najciekawszych dla mnie odcinków czerwonego szlaku. Warto wspomnieć, że tak w ogóle ten szlak do Kielc jest bardzo urozmaicony jeżeli chodzi o teren i krajobrazy. Mało było odcinków, żebym nie miał się czym zachwycać.





Następnie na wschód, w kierunku Czerwonej Góry. Czas nam powoli uciekał, a trzeba było jeszcze zrobić postój na jakieś konkretniejsze szamanie, więc zrezygnowaliśmy z wycieczki po jaskini Raj.

Po ostatnim posiłku zaczęliśmy zmierzać w stronę nieubłaganie zbliżającego się koszmaru – Kielc.

Kiedy pożegnaliśmy piękną grań i zaczęliśmy się zbliżać do Kielc, w sumie już jakieś pięć kilometrów przed nimi warunki zrobiły się bardziej parkowe. Może za wyjątkiem ładnego, pagórkowatego, bukowego odcinka, którego całokształt, bezskutecznie starał się spsuć wesoło pobzykujący silnik pewnego motocrossowca-samotnika.


Jako kolejną ciekawostkę, niosącą uśmiech małym dzieciom, tego dnia widzieliśmy całe łany tych małych kwiatków w taktycznych odcieniach fioletu i różu. Jak podpowiadają koledzy, była to przylaszczka pospolita


Za dużo we mnie goryczy związanej z kolejnym etapem, którym było przedzieranie się przez Kielce, więc powiem tylko, że po 2-3 kilometrach wsiedliśmy w autobus, którym dojechaliśmy prawie do dworca, tam po kilkunastu minutach przywitaliśmy się z Rabtoszkiem. Szybkie zakupy na otarcie łez i dobrze wynegocjowana przez Kubusha taryfa, z prośbą – byle za miasto w kierunku Zagnańska, dalej sobie pójdziemy ;]

Okazało się, że droga na północ jest zamknięta z powodu przebudowy znajdującego się kilka kilometrów dalej mostu, więc w tamtej okolicy opuściliśmy taksówkę, podziękowaliśmy i skręciliśmy w las. Tego dnia trzasnęliśmy nieco ponad 20km, po bardzo fajnym terenie, a że byliśmy w lesie, wystarczyło odejść kilkadziesiąt metrów od drogi i już mogliśmy się rozbijać.


Tak szybko się jeszcze nie rozkładałem, rzuciłem na ziemię bivy, karimatę i śpiwór, po czym położyłem się na tym, stwierdzając, że tu i tak dziś będę spał.

Dla dopełnienia tradycji odpaliliśmy ognisko, ustalając warty na noc, mające zapewnić ekipie sen w przyjemnym cieple migoczących płomieni. Upiekliśmy jeszcze po kiełbasce i w czasie, kiedy reszta kończyła przygotowania do snu ja już odpływałem do krainy, w której stopy nie nosiły żadnego ciężaru.

Przypadła mi przedostatnia warta, więc Rabtoszek obudził mnie chwilę przed drugą. Całkiem nieźle wypoczęty, tylko nieco zgrzany ciepłem ogniska wstałem i na bosaka zacząłem organizować sobie zaplecze opałowe. Zbierając pojedyncze badyle, przypadkowo odkryłem stary, całkowicie omszały mini stosik. Jakieś 20 wałków, z których chyba tylko rdzenie nie były zmurszałe leżało sobie smutne pośród mchów. Bez specjalnych skrupułów porwałem dwa z brzegu i położyłem ostrożnie, wzdłuż na dość pokaźnym ogniu. Po kilkunastu minutach udało mi się jeszcze znaleźć częściowo nadgniłą karpę, która po położeniu pomiędzy wałkami zapewniła mi jakieś półtorej godziny szukania optymalnego miejsca do przesiedzenia warty. Ciężko było o złoty środek, a jedyny idealne miejsce miałem już wydeptane do zimnej, wilgotnej ziemi. Po dwóch godzinach obudziłem Kubusha na zmianę, a sam poszedłem dalej kimać, tym razem kompletnie odsunięty od ogniska, za ponczem Rabtoszka.

Drugi dzień rozpoczął się pięknymi widokami, kilkaset metrów od drogi E77 w jodłowym borze.


Spakowaliśmy się bez pośpiechu, zjedliśmy skromne śniadanko i tym razem, już w pełnym składzie, spokojnie przemierzaliśmy trasę do Zagnańska, unikając wszelkich dróg jak to tylko było możliwe.

Pierwszą atrakcją po drodze był bez wątpienia kamieniołom, w którym wydobywano, bądź wydobywa się piaskowiec (Sosnowica). Przystanęliśmy tam na moment, przyglądając się z zaciekawieniem jak jakiś miejscowy psi gang wesoło kręcił się w tą i z powrotem, od czasu do czasu posilając się jakimś, zapewne upolowanym, kąskiem. Widok był na tyle ciekawy, że psy na tle kamieniołomu wyglądały niemal niczym stado hien, więc było dość egzotycznie.



W dalszym ciągu kierowaliśmy się na północ, przechodząc przez spore skupisko buków udało nam się wypatrzyć dość obszerny łan szczawiku zajęczego, którego sobie popróbowaliśmy.

Miejscowość Siodła, koło Jaworza pokonaliśmy dość szybko. Słońce dość konkretnie już przypiekało, więc wybieraliśmy krótkie odcinki po odsłoniętym terenie. Po drugiej stronie, zaraz przy lesie nadarzyła się okazja spróbowania świeżego podagrycznika. Smakował o niebo lepiej, niż ten stary, którego kiedyś próbowałem.

Zbliżaliśmy się do Zagnańska, okolica ciągle była piękna i malownicza, niemal jak trzech panów na zdjęciu poniżej.


No nie, poważnie. Było ciągle ładnie. Tereny zrobiły się nieco bardziej podmokłe, miejscami napotykaliśmy naprawdę spore obszary porośnięte mchem.

Mijaliśmy kilka leśnych strumyków, skutecznie rozmiękczających okoliczny grunt, sporo skupisk samosiejek świerkowych, które świetnie uzupełniały luki naturalne, bądź ‚wygospodarowane’ przez człowieka.



Rabtoszek słusznie zauważył w pewnym momencie, że od dłuższego czasu nie mijaliśmy żadnych brzóz. Teren podmokły obfitował w świerki, wierzby oraz nieliczne topole i olchy.

Tak już leniwie minęła nam trasa do samego Zagnańska, gdzie przeżyłem kolejny szok. Drugi sklep Husqvarny jaki spotkałem od Katowic i znów z siekier do wyboru był tylko siekiero-młot Husqvarny i cały asortyment Fiskarsa, a już miałem taką ochotę na ten klasyczny toporek.

Po raz kolejny uzupełniliśmy zapasy ogniskowe w pobliskim sklepie i ruszyliśmy zlokalizować Technikum Leśne, do którego mieliśmy dostarczyć Rabtoszka na określoną godzinę. Na miejscu okazało się, że mamy jeszcze nieco czasu, więc postanowiliśmy się zaszyć na jakiś czas głębiej w lesie i odpocząć. Zakręciliśmy się nieopodal Borowej Góry, zjedliśmy co nieco, po czym Rabtoszek ruszył na spotkanie do szkoły, Kubush na spacer, a ja i Rodzyn stwierdziliśmy, że to dobra pora na drzemkę.

Po jakimś czasie Kubush wrócił, musiało minąć kilka minut odkąd zamknąłem oczy, ale leżało się tak przyjemnie, że aż szkoda było wstawać. Mieliśmy informację, że spotkanie skończone i możemy zbierać się w drogę powrotną.

Na nocleg wybraliśmy sobie las na południe od Goleniaw, tak żebyśmy rano mieli niedaleko na pociąg. Idąc w upatrzonym kierunku, przystanęliśmy na chwilę przy dębie Bartku.



Miałem mieszane uczucie, z jednej strony – manifestacja potęgi natury, ale z drugiej – sztucznie utrzymywany przy życiu starzec, który według odwiecznych praw, rządzących tym światem, już dawno powinien poddać się sile grawitacji i ustąpić tytułu zdrowszemu od siebie.

Szliśmy jeszcze kawałek na zachód, po czym odbiliśmy na południe, kierując się w stronę lasu. Szczerze mówiąc, jeszcze nigdy nie widziałem tak czerwonej ziemi jak tutaj.



Stosunkowo szybko znaleźliśmy się w całkiem przyzwoitym lasku, zewsząd otaczała nas zieleń, opału było pod dostatkiem na każdym kroku. Harmonię psuły nam tylko ryki pilarek, ostro pracujących na południowym zachodzie. Odbiliśmy na wschód, mijając jeszcze pusty ciągnik zrywkowy. Przecinając kolejne poorane ściąganymi pniami, leśne drogi dotarliśmy w końcu nieco dalej na wschód, urządziliśmy tu sobie małą przerwę.


Mapa wskazywała małe jeziorko, kilkaset metrów dalej, pod górę. Okazało się, co prawda, że jeziorka nie ma, był za to strumyk i idealne miejsce na ostatnią noc.


Do zachodu było sporo czasu, więc na spokojnie rozstawiliśmy się z ‚sypialniami’, przygotowaliśmy nieco opału, ugotowaliśmy sytą kolację i poszliśmy spać.


Pobudka wcześnie, niedługo po wschodzie słońca. Śniadanie, pakowanie i ciągle w dobrych nastrojach, teraz już nieźle wypoczęci ruszyliśmy na stację PKP, z nadzieją, że w niedziele, też coś tu jeździ.


Na miejscu nie czekaliśmy długo, aż zjawił się pociąg do Kielc, gdzie czekała nas przesiadka na Katowice, ale to już inna historia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz